Tradycyjnie wyjechaliśmy dość wcześnie, żeby po drodze zaliczyć jakieś trino, ale trino było w Spale, a w Spale to ja spałam. Co prawda szturchana przez Tomka na moment martwą podniosłam powiekę, ale zaraz mi opadła i tym sposobem trino nam się wściekło. Była jeszcze opcja kolejnych trzech w Częstochowie, ale po wpakowaniu się w korki spowodowane robotami drogowymi uznaliśmy, że mamy za mało czasu. Nawet na jedzenie się nie zatrzymywaliśmy. Chyba pierwszy raz w życiu zrezygnowaliśmy z tylu tradycyjnych elementów wyjazdu.
W bazie okazało się, że młodociana część drużyny wcale nie będzie mieszkać tuż za płotem, jak było pierwotnie mówione, tylko w pieron daleko, że nogami nie warto iść. Tomek, jako kapitan drużyny cały wieczór spędził na rozlokowywaniu ich, a ja na czekaniu w sumie na nie wiem co. Potem chwilę posiedzieliśmy w stowarzyszonym gronie i dość wcześnie poszliśmy spać. W końcu następnego dnia miało się dziać!
Po śniadaniu (organizatorzy wykazali się i zapewnili posiłki na każdą porę dnia) wywieziono nas nie wiadomo gdzie, dano mapę i wysłano w teren. Obejrzeliśmy z Darkiem mapę – plątanina warstwic przecinających się wzajemnie pod niemożliwymi kątami, trochę żółtych i zielonych plam i opis, z którego niewiele zrozumieliśmy. Ja na ogół z opisów niewiele rozumiem, więc żadna nowość, ale Darek czasem coś łapie, a tym razem – nic, zero, null. Usiłował więc odpytać autora co ten miał na myśli, ale został odprawiony z kwitkiem. W sposób skutecznie zniechęcający do dalszego nagabywania. A Darka niełatwo zniechęcić! Znowu obejrzeliśmy mapę, przeczytali i jak nic wcześniej nie wiedzieliśmy, tak stan naszej wiedzy pozostał bez zmian. Mapa miała być zagięta wzdłuż południka, ale wzdłuż którego? - za nic nie mogliśmy wymyślić. Nie było też wiadomo czy punkty naniesione są na warstwę spodnią, wierzchnią czy i tu i tu. Za to wiedzieliśmy co oznacza białe, żółte oraz zielone paćki. Niedużo, ale zawsze coś :-)
Od mety wiodła droga prowadząca do lasu i wszyscy szli w tamtą stronę, więc i my poszliśmy. I słusznie, bo po chwili po prawej stronie pokazały się wały, takie jak na naszej mapie. Zaliczyliśmy trójkę. Czwórka była łatwa (nawigacyjnie, bo dojścia broniły jeżyny), tyle tylko, że jej nie było. Była odległość, był koniec kolejnego wału, byli czeszący zawodnicy – tylko lampionu brakowało. Ewidentny BPK.
Powoli zaczęliśmy ogarniać mapę i wychodziło, że punkty są na jednej warstwie, a druga to zwykła przeszkadzajka. Wychodząc z tego założenia postanowiliśmy na piątkę pójść na azymut. Łatwo nie było, bo las nieprzyjazny, jak nie jeżyny, to pokrzywy, ale jakoś daliśmy radę. Z mapy nie udało nam się wywnioskować na czym punkt stoi, szukaliśmy więc na oślep. Niestety – bezskutecznie. Zaczęliśmy wątpić w naszą teorię punktów na jednej warstwie, postanowiliśmy zejść do drogi i zobaczyć co z szóstką. Piątkę uratował nam mój pęcherz, bo za potrzebą udałam się dokładnie pod drzewo z lampionem. Szóstkę wzięliśmy tę, co wszyscy brali, bo nie byliśmy pewni, które maziaje są z której warstwy i na czym tak stuprocentowo ma być punkt. Przy szóstce byliśmy już zdegustowani całokształtem (mapa, deszcz, jeżyny, pokrzywy) do tego stopnia, że siódemkę postanowiliśmy odpuścić i iść od razu na ósemkę.
Gdzieś po drodze spotkaliśmy Chrumkająca Ciemność.
- A żeby piiii, piiiiii to piiiiii w piiii!!!!!
- Po co piiii ten piiiii piii tutaj piiii!!!
- A żeby to piiii, piiii, piiii!!!!!
A potem było jeszcze gorzej. W pewnym momencie Darek poszedł bardziej w prawo, ja bardziej w lewo (bo każde swoim azymutem i każde inaczej omijało jeżynową dżunglę) i drogę przegrodziło mi ogrodzenie. Usiłowałam się wycofać, potem pójść wzdłuż ogrodzenia, a potem to już tylko w ogóle ruszyć z miejsca w którąkolwiek stronę. Stałam niczym pierdoła stulecia, a jeżyny trzymały mnie za nogi, ręce, włosy, usiłowały wydłubać oczy, wiły się dookoła, dusiły, raniły, szarpały, oplatały całe ciało. Darek nawoływał mnie zza ogrodzenia (jakim cudem udało mu się tam przedrzeć???) a ja ze łzami wściekłości w oczach powtarzałam: piiii, piiii, piiii, piiii, piiii… !!!!!!!!!! Człowiek dużo czyta, to się i wysłowić potrafi w każdych okolicznościach. Wkurzała mnie tylko myśl, że po powrocie do domu będę musiała usta wyszorować domestosem, bo choć dama powinna znać wiele związków frazeologicznych, to nie wszystkich powinna używać publicznie.
Po kilkunastu minutach szarpania się w pułapce, jakoś udało mi się dotrzeć do końca ogrodzenia i z jeżyn wyszłam w pole traw wyższych ode mnie. Gdzieś w tych trawach miała być dziesiątka. Nawet na mapie nie bardzo miałam jak sprawdzić gdzie jej szukać, bo mapa solidnie ucierpiała w nierównym starciu z roślinnością. Na dołek z lampionem natknął się Darek.
Miałam dość. Najchętniej wróciłabym bezpośrednio na metę, bo całkowicie przestało mnie to wszystko bawić, ale dziewiątka podwójna z jedynką były tak blisko, że szkoda było je pominąć. Stały w jednej z odnóg wieloczłonowego jaru. Jakiż ten jar miał potencjał! I jak bardzo został niewykorzystany :-(
Kiedy i jak wzięliśmy jedenastkę (i czy w ogóle wzięliśmy) nie mam pojęcia, bo szczątki swojej mapy spakowałam do woreczka i już tylko szłam za Darkiem. Dwójka gdzieś tam była blisko mety, na którą szczęśliwie udało się nam w końcu dotrzeć.
Na mecie Darek chciał podyskutować z autorem mapy, ale znowu został potraktowany odmownie, więc dał spokój. Zresztą co tu dyskutować … Pomysł na mapę może i był dobry, tylko na litość – nie w tym terenie! Robienie mapy wymuszającej chodzenie na azymut w totalnie nieprzebieżnym lesie to kompletna pomyłka. Nigdy więcej! W życiu!
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz