środa, 20 września 2017

Heeelp!!!!

Do bazy po etapach dziennych dotarliśmy za wcześnie. Znaczy się za wcześnie na żurek było i miałam dylemat - dożywić się, czy doczekać. Doczekałam. Doczekałam także powrotu Tomka, choć długo mu zeszło, a potem wszyscy doczekaliśmy się wyników etapów dziennych. Wyniki okazały się dość kontrowersyjne - naszpikowane wpisami PM, ZM, BPK. Okazało się, że organizatorzy posiedli jakiś genialny program do sprawdzania kart startowych, tylko nie przeczytali mu "Zasad punktacji i współzawodnictwa na Turystycznych Imprezach na Orientację PTTK". Nastąpiła chwilowa konsternacja, a potem chyba poszli mu czytać, bo kolejna wywieszona wersja wyników już usatysfakcjonowała większość oczekujących. Jak to zwykle bywa - nie wszystkich. Także i my z Darkiem mieliśmy wątpliwości co do naszej czwórki z etapu pierwszego - w terenie lampionu nie było, a my za wpis BPK dostaliśmy mylniaka. Nam to w sumie nie stanowiło, ale nasi juniorzy mieli tę samą sytuację, a wiadomo - oni walczyli o punkty dla drużyny. W końcu odbyła się wizja lokalna w obecności zainteresowanych stron i w jej efekcie poprawiono wyniki.
Na etap nocny znowu wywożono nas w siną dal, ale wracaliśmy już bezpośrednio do bazy. Znaczy się - nie mogło być daleko. Ponieważ Beatę opuścił partner z etapów dziennych, a samej nieprzyjemnie iść nocą w ciemny las, uprosiliśmy  dyrekcję imprezy żeby puścili nas we trójkę. Ostatecznie startowaliśmy poza drużyną, a o wynik "konkurowaliśmy" tylko między sobą. Tak dla ścisłości, to właściwie wybieraliśmy się na nocny spacer, bo miejsce na pudle w naszej kategorii zapewniał sam start:-)
Mapa w pierwszej chwili mnie skonsternowała. Wyglądała jak narysowana ołówkiem i aż popatrzyłam kto ma takie zdolności rysunkowe.  Najbliższy startu punkt był umiejscowiony za dość ruchliwą szosą i wyglądał nieskomplikowanie - kawałek prosto, potem w lewo w pierwszą ścieżkę i na zakręcie. Tyle tylko, że nie wiadomo było ile prosto, a ścieżek żadnych nie znaleźliśmy, zwłaszcza w lewo, bo w prawo, to nawet coś było. Kiedy doszliśmy już tak daleko, że dalej nie miało sensu, Darek zarządził odwrót na start. Budowniczy tego etapu był (w odróżnieniu od budowniczego etapów dziennych) rozmowny, pomocny i miły i wyjaśnił, że mapa to lidar, ścieżka to rów, a skala to 1:10000. Teraz to mogliśmy iść. I poszlibyśmy, gdyby Beata nie zauważyła, że w tę samą stronę ruszają TM-y i TJ-ty. W tę samą, czyli za ruchliwą drogę. Podejrzewam, że oczami wyobraźni zobaczyła gęsto ścielący się pod samochodami trup powierzonej jej młodzieży, a siebie w więzieniu i natychmiast podniosła raban. Coś tam ustalała z organizatorami, a my z Darkiem, nie wiedząc jeszcze wtedy co się dzieje, nerwowo przywoływaliśmy ją do porządku. W końcu ruszyliśmy. Poszukiwany przez nas rów nie był widoczny z drogi, bo kończył się wcześniej i przesłaniała go ściana roślinności. A jaką roślinność mają w okolicznych lasach, to przekonaliśmy się już podczas wcześniejszych etapów. No, nic. Jakoś rów znaleźliśmy, jego zakręt też i nawet lampion. Potem przebiliśmy się do asfaltu, zgarnęli łatwą siódemkę i poszli po równie łatwą ósemkę. Dziewiątki nie pamiętam kiedy braliśmy, ale na pewno jej nie przepuściliśmy. Reszta punktów z górnej części mapy była już postawiona poza zasięgiem dróg, na rowach i wałach. Dolną częścią mapy jeszcze wtedy się nie martwiliśmy. Do poszukiwań dziesiątki rozsypaliśmy się w tyralierę - Darek szedł jednym wałem, Beata drugim, a ja środkiem wypatrywałam początku trzeciego. Bardzo dobra metoda, bo zwieńczona sukcesem. Jedenastka była już mniej jednoznaczna, ale coś tam znaleźliśmy, a ja z Beatą uparłyśmy się, że to bardzo dobry lampion jest. Darek jak zwykle wybrzydzał, bo lubi mieć odmienne zdanie:-) Na dwunastkę i trzynastkę stojące stosunkowo blisko siebie przedzieraliśmy się przez jeżyny i pokrzywy. Jakie oni tam mają wypasione pokrzywy! Cudowne po prostu! Darek, przecierający szlak, całą drogę utrwalał sobie nowe słownictwo, które zapoznał na pierwszym etapie dziennym i było to jak najbardziej uzasadnione. W końcu doszliśmy do płotu, na którym miała wisieć dwunastka, poszłam więc po nią, a Beata z Darkiem mieli w tym czasie zlokalizować trzynastkę.
Mieliśmy w końcu komplet punktów z północnej części mapy, została nam jeszcze czternastka, piętnastka i 4 grzybki na południe od drogi, przy której mieściły się ośrodki wypoczynkowe. Po analizie mapy postanowiliśmy pójść na wschód drogą, skręcić w prawo w drogę za ośrodkami, a po dojściu do drogi poprzecznej namierzyć się na azymut. Teoria była piękna. Pierwsze zdziwko chapnęło nas po zejściu z głównej drogi, bo ta poprzeczna okazała się być rowem. Dobra - rów - może być i rów. Grunt, że w dobrym kierunku. Pokrzywy przy rowie okazały się jeszcze dorodniejsze od poprzednich. Drugie zdziwko chapnęło nas, gdy doszliśmy do drogi poprzecznej, która okazała się być jeszcze większym rowem. Konsternacja całkowita nastąpiła kiedy zajrzeliśmy do tego rowu - była w nim woda! Wyobrażacie to sobie? W rowie była woda! Żeby dojść do któregokolwiek grzybka, rów trzeba było pokonać. Udało się to niemal suchą nogą, o ile ktokolwiek z nas do tej pory w ogóle posiadał na sobie coś suchego. Zrobiliśmy może ze trzy kroki po drugiej stronie rowu po czymś, co wydawało nam się namiastką ścieżki (jak się bardzo chce coś zobaczyć, to człowiek sobie to wyobrazi) i stanęliśmy zatrzymani kłębowiskiem roślinności. Gdyby u mnie w ogródku cokolwiek chciało tak rosnąć, jak im te pokrzywy w lesie ... Postaliśmy, pomedytowali i uznawszy, że na etap wyszliśmy dla przyjemności, a skoro przyjemność się skończyła, to pora wracać do bazy. Chcieliśmy jeszcze tylko wziąć PK 14, bo był po drodze. To znaczy byłby po drodze, gdyby w okolicy była jakakolwiek droga.  Usiłowaliśmy przemieszczać się wzdłuż ogrodzenia ośrodka i nawet wyszliśmy na teren wolny od jeżyn i pokrzyw porośnięty zachęcająco wyglądającą trawką. Nooo, tak to można iść. Trawka kończyła się po kilkunastu metrach i znów zastąpiły ją pokrzywy. Jak się hoduje takie wielkie pokrzywy? Jak by dobrze pokombinować, to biznes życia można na nich zrobić! Stanęliśmy bezradnie - z jednej strony rów z wodą, a za nim ogrodzony ośrodek, z drugiej ściana pokrzyw i innych chaszczy, po bokach to samo. Ani w przód, ani w tył. Czysta rozpacz. Beata stanęła twarzą do ośrodka i zawołała:
- Heeeelp!!!!
Dołączyłam do niej w wersji dla rodaków:
- Ratunku!!!!!
Darek nawoływał:
- Halo! Halo!
Ponieważ pora była dość późna i nie chcieliśmy robić zbyt dużego rabanu, nasze pokrzykiwania były więc takie na pół gwizdka, ale za to coraz bardziej rozpaczliwe.
- Heeelp!!!!
- Ratunku!!!!
- Jest tam kto??!!
W końcu odezwał się jakiś męski głos:
- Co się dzieje?
Darek od razu rozpoczął tyradę o tym jak to nas wygoniono w ciemną noc samych do lasu dając takie dziwne mapy i co my teraz mamy zrobić - ratować nas trzeba! Człowiek - okazało się - wiedział co to impreza na orientację, więc nie był specjalnie zdziwiony naszą sytuacją. Litościwie zgodził się przepuścić nas przez teren ośrodka do drogi. Jeśli spełnią się wszystkie życzenia, które słaliśmy mu w myślach i werbalnie, to będzie chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. W drodze do bazy spotkaliśmy młodych ludzi najwyraźniej idących przetestowanym przez nas przed chwilą wariantem, więc z całych sił odradzaliśmy im to. Ale młodzi swoje wiedzą, nie posłuchali. Potem spotkaliśmy Izę z Pawłem, ale i oni chyba tak nie do końca wierzyli w nasze ostrzeżenia.
W bazie Darek od razu spytał autora o intencje wpuszczania uczestników nocą w tak abstrakcyjny teren i co się okazało? Autor założył, że wszyscy pójdą wymyślonym przez niego wariantem, a nie jakimiś własnymi. Toż wiadomo przecież, że po uczestnikach należy spodziewać się każdej abstrakcji i na punkt mogą nadejść z każdej, nawet najmniej przewidywanej strony. Nam wydawało się dziwnym wracanie na metę po zrobieniu północnej części trasy, żeby dopiero stamtąd iść na południową część i raczej staraliśmy się drogę skracać, a nie wydłużać.
Cudowne ocalenie uczciłam w bazie butelką piwa i kiełbaską z grilla.
Niedzielny poranek powitał nas znowu deszczem, zakończenie przesuwało się i przesuwało, komisja odwoławcza rozpatrywała kolejne protesty, część osób zrezygnowała z czekania i wyjechała. W końcu jednak zaczęto wołać na zakończenie. Nasze dwie drużyny zajęło odpowiednio piąte i ósme miejsce, co w stosunku do DMP-ów sprzed dwóch lat (w ubiegłym roku sami organizowaliśmy) jest postępem i ilościowym i jakościowym:-) Ja i Darek zajęliśmy oczywiście pierwsze miejsce w naszej kategorii, co bardzo mnie rozbawiło, no bo kto by się spodziewał? Przy tak licznej konkurencji stanąć na podium... Ale ostatecznie wiek weterański też musi mieć jakieś zalety.


Muszę przyznać, że to były jedne z bardziej nerwowych zawodów, na jakich byłam - kilka protestów, sporo zastrzeżeń do sędziowania, a i pogoda pewnie wpływała na stan emocji. Jestem pełna podziwu dla Agnieszki, że podjęła się organizacji tak dużej i trudnej imprezy, że udało się zapewnić nam nie tylko bazę, ale i całodzienne wyżywienie (mniam, mniam), busik na każdy etap, masę sponsorów. No dobra - z pogodą się nie popisali i sędziowanie trochę kulało, ale w sumie to, co na zawodach mnie wkurzało, w tej chwili już mnie tylko śmieszy i jest świetnym materiałem do opowieści snutych wnukom w długie zimowe wieczory. (Nie, wnuków jeszcze nie mam!)

A to (prawie) cała nasza ekipa. Fot. ze strony Organizatora.

3 komentarze:

  1. Może z tych pokrzyw to trzeba... nalewkę napędzić? :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Z pokrzyw jak z pokrzyw, z jeżyn! Będzie nalewka "z pazurem" !

    OdpowiedzUsuń
  3. Z tego stresu ani jednego, ani drugiego nie nazbierałam:-(

    OdpowiedzUsuń