I w końcu nadszedł przełomowy dzień w mojej turystyczno-sportowej karierze - wyjazd na pierwszą pełnowymiarową pięćdziesiątkę. Tradycyjnie wyjechaliśmy w miarę wcześnie, żeby po drodze zaliczyć jakieś trina. Tomek odebrał mnie w południe spod Instytutu i pojechaliśmy po Roberta. Drogę do Olsztyna przeleżałam na tylnej kanapie samochodu odurzone "odświeżaczem" powietrza, za pomocą którego Tomek najwyraźniej chciał się mnie pozbyć z tego świata.
Powiew świeżego olsztyńskiego powietrza postawił mnie jednak na nogi i mogliśmy iść zwiedzać. "Spacer po Starym Mieście" i "Wokół Starego Ratusza" robiliśmy synchronicznie i to były bardzo dobre trina, bo jedno miało 1,6 km, a drugie tylko 400m. Nie żebym nie lubiła dłuższych tras, ale po zrobieniu tych dwóch mieliśmy coś zjeść. A sami wiecie jak to się zwiedza z pustym żołądkiem...
Po posiłku zrobiliśmy jeszcze trzecie trino, a potem ruszyliśmy do bazy. Przyjechaliśmy kilka minut przed drugą naszą ekipą, która wyjechała z Warszawy sporo później, ale jechała bez postojów.
Abentojra słynie z noclegów w namiotach wojskowych i może nawet byłoby to całkiem fajne gdyby nie panująca aura. I ilość łóżek w namiocie. I braku bezbłotnego miejsca na bagaże. Ponieważ jednak nie było alternatywy, wybraliśmy namiot stojący na skraju, blisko parkingu i usiłowaliśmy się jakoś w nim pomieścić. Było z przepychem. To znaczy - do prycz ustawionych w głębi namiotu trzeba się było przepychać, bo przejścia praktycznie nie było. Co gorsza nie było też światła, bo poza czołówkami nikt nic nie wziął. Ten problem na szczęście szybko rozwiązali organizatorzy dostarczając do każdego namiotu po lampce.
Wybrałam sobie łóżko tuż przy wejściu, bo coś miałam przeczucie, że będę chciała stamtąd uciec, a poza tym wstaję w nocy do toalety, więc z kraja bliżej. No właśnie - toalety... Rząd toj-tojek ustawiony na końcu świata, oddzielony od namiotu rozrastającym się bagnem. Gdzieś - podobno, za górami, za lasami były nawet prysznice, ale tak daleko nawet nie planowałam się wybierać.
Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Jak nic jestem już za stara na takie warunki. Trzydzieści lat temu pewnie byłabym zachwycona, ale teraz zdecydowanie preferuję nocleg pod solidnym dachem, z łazienką i ciepłą wodą.
Jakoś udało się Tomkowi namówić mnie na przygotowanie sobie plecaka na następny dzień, tak żeby rano tylko go wziąć i iść. Aaallleee... Czy to prawdziwa kobieta może się spakować z takim wyprzedzeniem?? A czy ja wiem, czy mi się rano nie zmieni koncepcja, co wziąć ze sobą? A czy wciąż będę chciała mieć w tym plecaku tak samo poustawiane? W końcu coś tam powkładałam do środka, przypięłam numer startowy, przyczepiłam kartę startową, żeby jej nie zapomnieć i odstawiłam plecak na wolne łóżko, na którym zrobiliśmy sobie przechowalnię rzeczy. Bidony z wodą i sokiem, za radą Tomka, wyniosłam do samochodu.
W końcu jako tako wszyscy się oporządziliśmy i poszliśmy się zrelaksować przy ognisku. Organizatorzy dostarczyli pod wiatę pizzerinki, pączki i ptysie w ilości nie do przejedzenia, ale próbowaliśmy sprostać wyzwaniu. Nie dało rady. Poza nami uczestników było jeszcze niewielu, bo ludzie dopiero przyjeżdżali, a tambylczy zawodnicy mieli dotrzeć rano. Dość szybko wróciliśmy do namiotu, bo start następnego dnia miał być stosunkowo wcześnie i trzeba było się wyspać. Kiedy już wszyscy zawinęliśmy się w śpiwory, zrobiło się zupełnie jak w wierszu:
O namiot deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
i pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny...
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz