Przedostatni etap Korony Mazowsza. Dla nas ostatni, bo w niedzielę będziemy już pod Żelazkiem na Wawel Cup. I to dość specyficzny – Chojrak będzie miał dokładnie 2x44 PK! Nie można tego odpuścić! Tzn. ja nie mogłem, bo Renata przegrzana ostatnimi upałami, zawsze znajdzie dobrą wymówkę, by się jakoś wykręcić;-)
Na start docieram prosto z pracy. Kilka minut zapasu. Za chwilę z lasu wyłania się zgrzany i mocno roznegliżowany organizator. Rzuca „jeszcze chwila”, wsiada w auto i znika w sinej dali… Chwila okazuje się tą „dłuższą chwilą” i ciągle zgrzany i roznegliżowany wraca stanowczo po terminie startu. Trasa długa – 14 km – więc ci, co nie biegają jakoś ekspresowo, chcą wystartować wcześniej, bo głupio gdy nam zbierają lampiony przed powrotem na metę…
Na start idę 600m |
A to sam start |
Wreszcie dostaliśmy mapy i na start – tak ze 600 m w las. Żar leje się z nieba, duszno, parno, zanosi się na burzę. Nic, trzeba startować. Pii-pii i poszedłem w las. Dobrze, że las dość przebieżny i jakoś idzie. Wystarczy dokładnie pilnować, który PK odbiliśmy i na który biegniemy. Zastanawiałem się nawet nad zabraniem długopisu na trasę i wykreślaniem na mapie co już odbiłem, ale przy mapie w folii, pocie kapiącym z czoła to nie byłby dobry pomysł. Przy takiej ilości PK i to podwójnych, czy potrójnych sztuką jest znaleźć na mapie, gdzie jest kolejny PK. Nieraz stałem na punkcie i ślepiłem w mapę dość długo, aż dopasowałem właściwą kreseczkę i znalazłem kolejny numerek na mapie;-)
Pierwszy raz zniosło mnie gdy biegłem na PK 9. Na szczęście nie za dużo i w miarę szybko dało się zawrócić w odpowiednim kierunku. Pilnowałem więc dokładnie kierunku, w którym ruszam od lampionu i szło całkiem dobrze. Do czasu, to znaczy do PK 23. Po nim ruszyłem na PK 24. Jest górka, szukam przełączki – jest nawet jakaś, tylko nie ma lampionu. Dopiero po dłuższej chwili zamajaczył mi w krzakach lampion - okazało się, że jest to PK 17, a nie 24. Tyle dobrego, że wiedziałem gdzie przemieszczać się dalej.
Kolejne miejsce gdzie mi nie szło, to okolice PK 37. Na lampion ten trafiłem nie jeden, a chyba ze 3 razy - najpierw biegnąc na PK 28, potem biegnąc na 31, aż wreszcie ten właściwy raz, biegnąc na 37;-)
Gdzieś tak w połowie zaczął padać deszcz. Deszcz może był i przyjemny w ten upał, ale w lesie zrobiło się tak ciemno, że niewiele było widać. Do tego dodać zapadane okulary – polecam kiedyś czołówce pobiegać z zapadanych okularach – ciekawe czy by wrócili cało z lasu – jednak przypomina to mocno bieganie z zamkniętymi oczami;-)
Na punkcie PK 50 zabrakło lampionu. Na sporej ilości tych na końcu trasy także, ale tu zabrakło także drzewa na którym ten lampion miał zawisnąć. W efekcie nieoznakowana stacja SI dyndała na innym charakterystycznym drzewie… a taka stacja staje się prawdziwie „niewidzialna” dla oczu…
Ostatnia wtopa na PK 70. Miałem znaleźć bunkier, do którego prowadzi wał ziemny. Tyle że od PK 69 odchodziły dwa takie wały pod kątem ok 30 stopni, do dwóch bliźniaczych budowli. Nie zauważyłem na zapadanej mapie tego drugiego wału i pobiegłem niewłaściwym. Co się naszukałem lampionu, to moje;-)
Uff wreszcie podbijam metę |
Jeszcze 500m powrotu na parking |
I na koniec obowiązkowa fotka z organizatorem |
Wyszło 15 km z dobiegiem z mety do biura. Grunt, że dobiegłem na metę i to w dobrym stanie, bez skręconych kostek i innych takich efektów ubocznych... Bo za dwa dni kolejne zawody z PMnO czyli co najmniej 50 km, a za 4 dni zaczyna się Wawel Cup…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz