W weekend 26-27 czerwca tak się dziwnie złożyło, że w najbliższej okolicy nie było żadnych biegów, ani nawet marszy na orientację i choć dało nam to czas na ogarnięcie spraw domowych, to jednak podskórnie czuliśmy jakiś taki niepokój. Ów niepokój udało się ukoić dopiero we czwartek na kolejnej odsłonie Korony Mazowsza. Cieszyłam się tym bardziej, że zawody miały się odbyć na jednej z moich ulubionych map, w ślicznym terenie. Może moja mina z drogi na start nie emanuje radością, ale to tylko pozory:-)
Na start trzeba było kawałek podejść.
Tradycyjnie obsadziliśmy dwie kategorie - chojrak i wkręcony. Moja trasa nominalnie przewidziana była na 4,3 km.
No to start!
Zaczęło się dobrze - najpierw drogą, potem przez górkę do kopczyka. Jest lampion. Dwójka miała być bliziutko, ustawiłam kompas i ruszyłam. Ścieżka, jeszcze kawałek i powinien być punkt. No, ale nie było. Biegłam, biegłam i nic. Byłam już stanowczo za daleko, ale jakoś nie przyszło mi do głowy się zatrzymać. Dopiero na kolejnej ścieżce przyszło opamiętanie, a dokładniejsze obejrzenie mapy i kompasu uświadomiło mi, że pomyliłam północ z południem i pobiegłam w dokładnie przeciwnym kierunku niż powinnam. Boszszsz, po tylu latach biegania takie błędy... Kiedy już północ wróciła na swoje miejsce, bezproblemowo trafiłam na dwójkę.
Teraz już bardziej pilnowałam wskazań kompasu, więc trójka i czwórka weszły gładko. Za czwórką spotkałam Tomka, więc pomachaliśmy sobie i każde pobiegło na swój punkt.
W drodze na piątkę.
Piątka była trochę oddalona, nie tak jak poprzednie punkty - wszystkie na kupie, ale udało mi się nie zejść z azymutu i trafić od pierwszego kopa. Przy siódemce trochę się zapędziłam za daleko, ale zobaczyłam gdzie inni podbiegają i skorzystałam z tej podpowiedzi.
Dalsza część trasy przebiegła już bez żadnych niespodzianek. Gdzieś w drugiej połowie dogoniła mnie Zuza i potem już cały czas widziałam ją przed sobą, a w czerwonej koszulce trudno było jej nie widzieć, nawet w oddali. Myślałam, że może pobiegnie szybciej i zniknie, ale nie. Skoro tak, to już korzystałam z jej nawigacji, co prawda sprawdzając czy na pewno biegnie w dobrym kierunku, ale szło jej dobrze:-)
Między dwudziestką, a dwudziestką jedynką znowu spotkałam Tomka, a potem czekał na mnie przy ostatnim moim punkcie. Razem pobiegliśmy na metę, z tym, że ja przez krzaczory, a on do ścieżki i dalej ścieżką. Ja to sobie zawsze umiem utrudnić.
Przedzieram się do mety. Tym razem udało mi się zaliczyć całą koronowaną trasę. Mało tego - sporą część nawet przebiegłam, no ale pogoda była tym razem odrobinę bardziej łaskawa niż poprzednio. A może to ja tak nabrałam wigoru?
Na początku GPS mi trochę zgłupiał, więc ślad jest, jaki jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz