czwartek, 15 lipca 2021

Wawel Cup - Model Event 1

Odpuściliśmy w tym roku Grillowanie Kosmatych InOków, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na odpuszczenie kolejnej ulubionej imprezy. Zresztą na Wawel Cup byliśmy zapisani już dawno, dawno temu, noclegi mieliśmy zaklepane i nawet sprawy rodzinne udało się ustawić tak, że mogliśmy jechać.
Pierwsze dwa dni to treningi dla chętnych, bo właściwa impreza zaczyna się dopiero od środy. Ponieważ wzięliśmy sobie urlopy i mogliśmy przyjechać wcześniej, więc na miejscu byliśmy już w niedzielę.
Poniedziałkowe przedpołudnie spędziliśmy na czynnościach gospodarsko-organizacyjnych, czyli zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy obejrzeć miejsce startów nadchodzących treningów, a potem Różę Wiatrów na Pustyni Błędowskiej gdzie miała być baza etapu oraz sławetne doły przewidziane na Hit the Pit.
 
Róża Wiatrów

Posiedliśmy cenną wiedzę o pustyni.

Dołek jak dołek, zasadzka tkwi w ich ilości.

W miarę jak zbliżała się pora treningu, aura z ciepłej zmieniła się w coraz bardziej deszczową. Niby potem miało się poprawić, ale nie mieliśmy tyle cierpliwości i wystartowaliśmy mimo deszczu. Moja trasa (krótsza) miała mieć 3 km z hakiem, więc za mało, żeby się rozpuścić w deszczu. Szybki clear, check i start. 
 
Start.

Ruszyłam ścieżką, która miała mnie doprowadzić do kolejnej, a tymczasem już po kilku metrach gdzieś mi się zgubiła. Tomkowi na przykład się nie zgubiła, ale on biegł chwilę po mnie. Zresztą może to też dlatego, że ja biegam bez okularów, a ponieważ w lesie zrobiło się ciemno i ponuro, niewiele widziałam i na mapie i w naturze. Do tego deszcz zalewał mi oczy i w efekcie po chwili nie wiedziałam za bardzo gdzie jestem. Postanowiłam więc w jakikolwiek sposób (czyli w moim przypadku najgorszy z możliwych) przebić się do drogi (ścieżki) na wschód, bo od niej to już było łatwo. Punkt trochę przebiegłam, ale kiedy na drodze stanął mi wielki rów, wiedziałam przynajmniej, że muszę kawałek wrócić. Grunt to znaleźć dobry punkt orientacyjny.
Do dwójki już bardzo pilnowałam azymutu i poszłam niemal po kresce, dzięki czemu bezbłędnie wyszłam wprost na lampion. Do trójki to już praktycznie ani na metr nie schodziłam z linii łączącej punkty i dopiero czwórka mnie zastopowała. Poptaszkowały mi się obniżenia i czesałam to wcześniejsze. Dla utrudnienia - było znacznie większe niż to właściwe, a pod nogami czerwieniły się pyszne poziomki. Skoro nie mogłam znaleźć lampionu, to przynajmniej postanowiłam się najeść. Nie da się ukryć, że znacząco opóźniło to proces poszukiwania punktu.
Do piątki powędrowałam zygzakowatym łukiem, ale po drodze znowu były poziomki, a nie da się jednocześnie patrzeć na kompas i pod nogi. Tym niemniej na punkt trafiłam. Odnalezienie szóstki ułatwiła mi potrzeba fizjologiczna, bo lampion był dobrze widoczny z poziomu bliższego ziemi. Kiedy się stało, wcale nie było go widać. W drodze na siódemkę najpierw zawędrowałam na czwórkę, co nawet nie było wielkim błędem, bo mogłam się od niej dokładnie namierzyć. Mogłam dokładnie, ale najwyraźniej zrobiłam to za mało dokładnie, bo z siódemką rozminęłam się jakieś 50 metrów. Ponieważ nigdzie w okolicy nie widziałam lampionu, postanowiłam wyjść na drogę i rozejrzeć się w poszukiwaniu natchnienia. Natchnienie nadeszło w postaci skarpki. Na mapie miałam przy drodze dwie skarpki, w naturze miałam jedną z nich więc szybciutko ustawiłam azymut i poszłam jak po swoje. A tymczasem chała proszę państwa. Najgorsze było to, że tak dokładnie to nie wiedziałam czego szukam - te wszystkie "noski" na mapach, dla mnie nie mają żadnego odzwierciedlenia w terenie i praktycznie nic nie oznaczają. Lampion przy takich oznaczeniach stoi w różnych miejscach - na równym, w obniżeniu,  na podwyższeniu. No, za cholerę nie mogę rozgryźć tych nosków. Ale wracając do ad rema... Kiedy pierwsze namierzenie się od skarpki nie dało efektu, znowu wyszłam na drogę, ponownie namierzyłam się, tym razem dbając o maksymalną dokładność i znowu wyszłam gdzieś na manowce. Ponieważ planowe działania nie przynosiły skutku, postanowiłam zdać się na los i zaczęłam łazić sobie to tu, to tam, w nadziei, że w końcu natknę się na lampion. Los niestety nie był dla mnie łaskawy. Kurczę, a taki łatwy wydawał się ten punkt. W akcie desperacji zrobiłam jeszcze trzecie wyjście na asfalt, pobiegłam nim kawałek, znowu weszłam w las, doszłam do biegnącej równolegle ścieżki i już byłam skłonna przypuszczać, że ktoś po prostu gwizdnął lampion. No bo przecież miał być między asfaltem, a ścieżką, a przeczesałam teren niemal miejsce w miejsce. W końcu poddałam się. stwierdziłam, że pobiegnę asfaltem na metę, odpuszczając sobie także ósemkę. Jeszcze w ostatnim akcie nadziei na asfalt postanowiłam zejść dopiero w miejscu, gdzie przecina go linia energetyczna, bo nóż, widelec... No i wyobraźcie sobie, że po jakiś prawie dwustu metrach wyszłam dokładnie na lampion. Okazało się, że od czwórki zniosło mnie w prawo (jak zawsze), a skarpek, od których się namierzałam, w ogóle nie ma na mapie.
 
Upiorny PK 7
 
Skoro znalazłam siódemkę (jedyne 32 minuty), to nie mogłam już odpuścić ósemki. Początek na azymut, potem drogami, na końcu lekkie błądzenie (nic w porównaniu do siódemki) i punkt na skałce był mój. Ufff... Jeszcze tylko dobieg do mety, ale to na szczęście już drogą. 
 
Udało się dotrzeć do mety
 
Oczywiście wraz z zakończeniem treningu zakończyły się też opady deszczu. Ci, którzy startowali później mieli już znacznie lepszą aurę. I po co było się tak spieszyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz