Ponieważ drugi trening, podobnie jak pierwszy, przewidziany był na popołudnie, wtorkowy poranek przeznaczyliśmy na zwiedzanie. Mimo, że od świtu żar lał się z nieba, postanowiliśmy zobaczyć zamek w
Ogrodzieńcu. W przypływie szaleństwa kupiłam bilety "na wszystko", nie
dociekając, co mieści się pod pojęciem "wszystko". Dopiero Tomek
doczytał, że oprócz Ogrodzieńca możemy zwiedzić także Gród na Górze
Birów leżący w cholerę daleko od zamku w Ogrodzieńcu i jeszcze nie ma
tam za bardzo jak dojechać. Ale uznawszy, że nie jesteśmy tu dla
przyjemności, zdecydowaliśmy, że zwiedzamy zamek, a potem popylamy
nóżkami na ten Birów.
Z minuty na minutę robiło się coraz cieplej i jeszcze nie dotarliśmy do połowy zamku, a ja już
ledwo zipałam z gorąca. Na dodatek wzięliśmy sobie bardzo mało wody.
Jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby sobie dokupić na kramikach.
Magnesiki na lodówkę - owszem - tak, ale woda....
Wpół
żywi zeszliśmy z zamku i w poczuciu obowiązku poczłapaliśmy obejrzeć
Birów. Tak prawdę mówiąc to spokojnie można było sobie odpuścić, bo
cudów to tam nie ma, ale skąd mieliśmy wiedzieć. Zresztą zapłacone -
obejrzeć trzeba:-)
Tym zwiedzaniem załatwiliśmy się na cacy i nie wiem jak Tomek, ale ja kompletnie nie nadawałam się już do biegania. Skoro jednak przyjechaliśmy tu biegać, to cóż było zrobić? Nie ma zmiłuj.
Tam pobiegnę!
Na pierwszy punkt ruszyłam niemal spacerkiem i dopiero Tomek trochę mnie pogonił, bo leciał w tę samą stronę, choć w nieco inne miejsce. Przez chwilę udawałam więc, że biegnę, a kiedy oddalił się wróciłam do marszu.
Efekt poganiania.
Postanowiłam trenować wyłącznie nawigację, a bieganie mogę potrenować kiedykolwiek, nawet bez mapy. A nawet zwłaszcza bez mapy.
Do dwójki pomaszerowałam azymutem, po kresce i tak samo planowałam iść na trójkę, ale odwidziało mi się i skręciłam w stronę drogi. Zawsze to wygodniej. Skały, gdzie miała stać czwórka, znalazłam bez problemu, ale z wyczesaniem lampionu już nie poszło tak łatwo. Nie doczytałam od razu w opisie, że trzeba szukać między dwiema skałami i łaziłam tak dookoła jak sierota. Piątka za to weszła ślicznie. Tak samo pewnie było by z szóstką, gdybym nie zasugerowała się dwoma innymi biegaczami, którzy pobiegli w głupim kierunku, a ja za nimi. A byłam już rzut beretem od lampionu. Że też taka jestem podatna na sugestie....
Do siódemki pobiegłam drogami, dokąd się dało, a skałkę na górce łatwo było namierzyć. Ósemka była na nie wiem czym, bo akurat tego symbolu nie znam, a na mapie w środku kółeczka był koniec poziomnicy. O dziwo, trafiłam bez żadnych problemów. Żeby dobrze namierzyć się na dziewiątkę pobiegłam do skrzyżowania i dopiero stamtąd do skałki. Trochę trzeba było podejść w górę i ledwo już lazłam. Na ostatnim punkcie czekał na mnie Tomek i głosem naprowadzał na lampion.
Potem popędzał mnie do mety, ale nie za bardzo miałam siłę biec.
Uffff.... To był naprawdę ciężki dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz