środa, 7 lipca 2021

Korona Mazowsza z abdykacją

Po Niepoślipce zrobiło się nam luźniej czasowo i mogliśmy w końcu wybrać się na jakieś zawody. Padło na Koronę Mazowsza, bo to fajna imprezka i chociaż w środku tygodnia, to zdecydowaliśmy się pojechać. Duszno, parno i gorąco. Ledwo żyłam siedząc, czy nawet leżąc, więc od razu założyłam, że nie biegam, tylko przemieszczam się statecznym krokiem.
Pierwszym wyzwaniem było znalezienie startu, oddalonego od miejsca wydawania map, w sumie nie wiem ile metrów, ale daleko, a dołożywszy wstępne błądzenie, bardzo daleko. Tym niemniej odnieśliśmy pełen sukces i udało się wystartować.
 
W poszukiwaniu startu.
 
 
Pierwsze kroki - udaję, że biegnę.
 
Do pierwszego punktu ruszyłam naokoło drogami, zgodnie z założeniem, żeby się nie forsować przy tej niesprzyjającej pogodzie. Poszło dobrze. Dwójka stała za gęstymi krzaczorami. Tak mniej więcej wiedziałam gdzie jej szukać, ale czy na pewno chciałam szukać? W tej gęstwinie? Stałam tak i medytowałam i dopiero Piotrek zmobilizował mnie do ruszenia się. Pewnie gdyby wtedy nie nadszedł, postałabym jeszcze trochę i w końcu olała ten punkt. Przy trójce poczułam się swojsko, bo to miejsce kojarzyłam z kilku innych zawodów. Co prawda swojskość nie chciała przełożyć się na łatwość - lampion wisiał na samym szczycie kopca i musiałam się tam wdrapać. A przypominam - duszno, parno i gorąco. Dałam radę i "pomknęłam" dalej.
O dziwo, aż do ósmego punktu szło jak z płatka. Nawigacyjnie oczywiście, bo kondycyjnie to umierałam całą drogę. Przed dziewiątką coś mnie zniosło, tradycyjnie w prawo i wylądowałam w pobliżu skrzyżowania, którego przy dziewiątce absolutnie nie powinno być. No, ale skoro było, to przynajmniej umiejscowiło mnie na mapie i pozwoliło namierzyć się gdzie trzeba.
 
Gdzieś na trasie.
 
Dziesiątka, jedenastka i dwunastka były tam, gdzie się ich spodziewałam. Na trzynastkę postanowiłam iść drogami, bo miałam już dość i trochę, a zawsze to łatwiej po w miarę równym i całkowicie przebieżnym niż przeciwnie. W okolicach trzynastki zastałam zupełnie inny teren niż na mapie, o czym zresztą coś tam nawet było mówione, ale nie zwracałam uwagi. A trzeba było, bo trzynastki nie mogłam znaleźć. Powycinany las jakoś mało mi podpowiadał, gdzie powinnam iść i w efekcie dołu szukałam za bardzo na północ i na dodatek po różnych wądołach. W końcu dotarło do mnie, że stosunek wysiłku do rekreacji jest mocno zaburzony i zamiast się relaksować, coraz bardziej się frustruję. I to był znak do odwrotu. Wyszukałam na mapie jak największe drogi (tak dla zdrowia psychicznego) i nimi statecznie wróciłam na metę. I tak czułam się tak, jak bym całą trasę ze dwa razy zaliczyła. Ponieważ Tomek ze swoją mapą walczył do końca, musiałam chwile na niego poczekać.
No, to tak średnio wyszło z tymi zawodami, ale inaczej nie dało rady. Korona koroną, a abdykować czasem trzeba.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz