wtorek, 13 lipca 2021

Korona Mazowsza, czyli rozdziobią mnie kruki i wrony.

Niedzielna Korona Mazowsza trochę nas zaskoczyła, bo szykowaliśmy się na przedpołudniowe bieganie i całkiem przypadkiem przeczytałam, że zawody zaplanowane są na wieczór. Nieźle byśmy sobie poczekali. Agata by nas chyba zbiła, bo też wybierała się z nami. Ponieważ trasy miały być krótkie (sprint), to dla zachowania rozsądnych proporcji dojazdu i biegu, zapisałam się na najdłuższą trasę. Tomek oczywiście też i tylko Agata wybrała wkręconych.

Ekipa w pełnym składzie.

Po dotychczasowych upalnych biegach szykowała się miła odmiana - bieganie w deszczu. A ponieważ mieliśmy biegać po "morderczej skarpie" przy Warszawiance, zapowiadała się niezła zabawa. Ja w każdym razie byłam przygotowana na wszystko. A przynajmniej tak mi się wydawało.
 
Start z przyklęku.
 
Do PK 6 biegaliśmy między budynkami, więc bez żadnych atrakcji, bo ani nie było się jak zgubić, ani nic ciekawego się nie działo. Siódemka stała już na skarpie, ale w dość dostępnym miejscu, więc w skarpowe klimaty wchodziliśmy stopniowo. Przy ósemce miałam drobne problemy, bo krzaczory, za którymi miał stać punkt niczym nie różniły się od innych okolicznych krzaczorów i szukałam tak trochę na ślepo. W końcu pobiegłam za kimś, bo po co przepuszczać taką okazję. Dziewiątka, podobnie jak ósemka, na dole skarpy, więc dziesiątka dla odmiany musiała być na górze. Już na któryś zawodach wspinałam się tamtędy, więc wiedziałam czego się spodziewać. W zasadzie niczego dobrego, a tym razem dodatkowo zimnego prysznica z poruszanych przy wspinaczce gałęzi. Ale to akurat spoko - całkiem miłe chłodzenie.
Jedenastki o mało nie przekombinowałam. Pomijam już to, że zaraz za dziesiątką niepotrzebnie nadłożyłam drogi, bo zachciało mi się po asfalcie, a nie po krzakach, ale potem zaczęłam próbować przebić się na płytę boiska i polecieć na skróty, a nie naokoło. Na szczęście przypomniałam sobie, że już niemal na samym dole jest pioruński, betonowy (przynajmniej w niektórych miejscach) rów, z którym już kiedyś stoczyłam nierówny pojedynek i chociaż wygrałam, to było to pyrrusowe zwycięstwo. No więc, kiedy tylko to sobie uzmysłowiłam, od razu wycofałam się na z góry upatrzone pozycje i poleciałam przykładnie naokoło, mijając po drodze PK 15. PK od 11 do 14 poustawiane były przy kortach tenisowych, czyli łatwizna. PK 15 zaliczyłam już wcześniej, więc od razu wiedziałam gdzie stoi, a do PK 16 od tej strony świata już dawało się bezproblemowo skrócić przez płytę boiska i to całkiem wygodnie, więc nie omieszkałam. A po szesnastce zaczął się dramat. Ślepota jedna nie zauważyłam, że płot przy kortach nie jest monolitem i posiada zarówno wejście, jak i wyjście ułatwiające dostanie się do siedemnastki. No, nie zauważyłam, głupia, głupia ślepa kura!:-( Pobiegłam więc po złej stronie ogrodzenia. Nawet jeszcze stamtąd mogłam się odratować dziurą w płocie, ale tak byłam zafiksowana na tym, że muszę wzdłuż ogrodzenia zejść na dół skarpy, że nawet nie szukałam na mapie innej możliwości. Wyobrażałam sobie, że jak przy większości płotów, wzdłuż będzie wygodna, a przynajmniej będzie jakakolwiek ścieżka.O jak srodze się pomyliłam - były jedynie krzaki, krzaki i na dokładkę krzaki. Takie, co to nawet maczeta nie pomoże, ewentualnie piła łańcuchowa i to też nie jest pewne. Spróbowałam więc je obejść, co nawet mi się udało, ale w niczym nie poprawiło mojej sytuacji. W pewnym momencie kompletnie utknęłam w roślinności i byłam pewna, że w tak oto głupi sposób dokonam żywota, po czym rozdziobią mnie kruki i wrony. Najpewniej to jednak pożarłyby mnie komary i mrówki. Wobec tej perspektywy wstąpiły we mnie nadludzkie siły i wyrwałam się z tego dzikiego buszu. Teraz dla odmiany wspinałam się do góry, gotowa obiec nawet pół Warszawy, żeby tylko nie skracać sobie przez żadną roślinność. Za płotem słyszałam głosy innych zawodników i bardzo, bardzo zazdrościłam im, że oni są tam, a ja tu. Ktoś o sokolim wzroku wypatrzył mnie z tej drugiej strony płota i podpowiedział, że na górze jest przejście. Ufff, czyli nie musiałam obiegać Warszawy dookoła. W końcu udało mi się dotrzeć do tej nieszczęsnej siedemnastki, ale byłam już wykończona i fizycznie i psychicznie.
 
Moja lekcja pokory.
 
Przy osiemnastce czekał na mnie Tomek zaniepokojony moją przedłużająca się nieobecnością. Osiemnastka stała trochę powyżej połowy skarpy i jakoś trzeba było do niej zejść. Mokre, wyślizgane dziesiątkami butów innych zawodników podłoże zupełnie nie zachęcało do kontynuowania trasy. 
 
 Eeee, może nie schodzić?
 
Tomek litościwie pokazał mi mniej uczęszczane i łatwiejsze zejście, ale i tak nie było łatwo. A po osiemnastce trzeba było zejść na sam dół skarpy i to też była niezła zabawa. Co ja się nakombinowałam jak zejść, a nie zjechać... Wszyscy śmigali w dół to biegiem, to ślizgiem, a ja niczym paralityczka drobiłam kroczki trzymając się kurczowo czego się tam po drodze dało. 
 
Byle się nie połamać.
 
Dziewiętnastka i dwudziestka były na dole. Zdobyłam je statecznym krokiem, bo już kompletnie nie miałam sił, żeby biegać. Kiedy po podbiciu dwudziestki spojrzałam na mapę i uświadomiłam sobie, że do dwudziestki jedynki będę musiała wdrapać się tam, skąd chwilę wcześniej tak mozolnie złaziłam, to aż mi się oczy zaszkliły. Nie!!!!! Tylko nie to!!!!! Niestety, nie było innej drogi powrotnej bez opuszczania terenu zawodów, choć rzeczywiście na upartego mogłabym i przez Gdańsk lecieć Tylko po co? Nie wiem czy wchodzenie nie było jeszcze bardziej widowiskowe niż schodzenie, ale już po półgodzinie (w moim odczuciu) byłam na górze. Kiedy postawiłam stopę na szczycie skarpy, u jej podnóża zobaczyliśmy Agatę. Biedne, biedne dziecko - pomyślałam i pobiegłam dalej, zostawiając Tomka na ratunek córce.
Kolejne trzy punkty były już w ucywilizowanym terenie, a potem tylko meta. Meta! Metunia najukochańsza!
Na Agatę z Tomkiem musiałam chwilę poczekać. Podobnie jak mi, trochę zajęła jej wspinaczka na skarpę. A najlepsze było to, że kiedy już wlazła na szczyt, okazało się, że jej punkt jest na dole. Nooo, prawie na dole - w połowie skarpy. Cha, cha, cha! Ale nie z nią takie numery. Olała niewygodny punkt (srał kot tę stępkę) i nie przejmując się niczym wróciła na metę.
Skarpa to jednak zawsze dostarczy człowiekowi rozrywki. To kiedy następne zawody w tym miejscu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz