piątek, 23 lipca 2021

Wawel Cup - etap 2 - Rodaki

W drugi dzień zawodów baza przeniosła się już na stałe miejsce, do Żelazka, a starty rozpoczynały się przed południem, od 10-tej. Nie było już czasu na zwiedzanie, ale za to byliśmy bardziej wypoczęci. Poza tym przestał dręczyć nas upał, za to zaczął deszcz. Jak nie urok, to przemarsz wojsk.
 
Pada, ciągle pada.
 
Mimo fanatycznego uwielbienia dla Wawel Cup, kiedy rano zobaczyłam aurę za oknem, poważnie zastanawiałam się, czy na pewno chcę wystartować.  Sam bieg mnie tak nie przerażał, jak dojście na start, a potem powrót z mety do bazy - 1,6 km w każdą stronę. Do tego nie wiedzieliśmy czy start i meta są w tym samym miejscu i czy ewentualnie będzie można zostawić gdzieś kurtki przeciwdeszczowe. Co prawda większość zawodników na start ruszała w samych koszulkach, ale co by szkodziło trochę się ochronić przed deszczem.
Pierwszy ruszył Tomek, bo oczywiście na każdy etap byliśmy porozstawiani przynajmniej o 30 minut, ale najczęściej o ponad godzinę. Bohatersko poleciał w samej koszulce, a ja z okien samochodu patrzyłam - rozpuści się w deszczu, czy nie? Dopóki był w zasięgu mojego pola widzenia nie rozpuścił się, postanowiłam więc i ja zaryzykować, zwłaszcza, że próby skonstruowania ubranka z małego worka na śmieci nie powiodły się zupełnie. Tym sposobem już na starcie byłam przemoczona do cna i w zasadzie było mi już wszystko jedno.
Pierwszy punkt miałam strasznie daleko i bałam się, czy na tak długim odcinku utrzymam azymut. W pierwszej chwili nawet zaczęłam szukać jakiś dróg, którymi można by pobiec, ale większość była poprzeczna do mojego kierunku. W końcu wymyśliłam, że najpierw dotrę do wodopoju, a potem odmierzę się od niego dalej. Do wodopoju to nawet można było lecieć ścieżkami, może trochę naokoło, ale kto wie, czy nie szybciej. Ja oczywiście nie poszłam na łatwiznę i ruszyłam przez las. Kiedy dotarłam do poprzecznych ścieżek, to nawet pomyślałam, że teraz to miało by sens dojść do pobliskiej drogi i tak sobie szłam z tą myślą dalej na azymut. Decyzję o zejściu do drogi podjęłam na ostatniej poprzecznej, kiedy to nie miało już żadnego sensu, bo oddalało mnie od celu. Drogą poleciałam za jakimś facetem, który też szukał wodopoju i owszem, znaleźliśmy, tylko nie ten, w który ja celowałam. Tak prawdę mówiąc to dopiero w tym momencie zorientowałam się, że są trzy wodopoje, ale lepiej późno niż wcale:-) Ponieważ powoli przestawało padać, więc byłam coraz mniej nawadniana odgórnie, skorzystałam z kubka wody i ruszyłam na jedynkę. W sumie to pomylenie wodopojów nawet nie było takie złe, bo kawałek mogłam teraz polecieć wygodnie ścieżką i dopiero dalej na azymut. W każdym razie na punkt wyszłam idealnie, aczkolwiek czasem dotarcia do niego nie ma się co za bardzo chwalić.
Za jedynką zaczynał się teren ze skałkami, chociaż dwójka jeszcze stała prostacko w dołku. Na trójkę szłam idealnie po kresce i do punktu brakowało mi już niemal kilkudziesięciu kroków, kiedy zaczepiła mnie jakaś zawodniczka pytaniem na jaki punkt idę. Ona akurat szukała innego, ale twardo zaczęła mnie przekonywać, że na mój idę źle, bo ona go przed chwilą podbijała i punkt na pewno jest poniżej miejsca, gdzie jesteśmy. Słuchajcie, była tak przekonująca, że otumaniła i mnie i jakiegoś chłopaka, który też szukał 55 i też szedł początkowo tam gdzie ja. Jak te ostatnie tumany poszliśmy tam, gdzie koleżanka nam zasugerowała, co oczywiście było głupotą totalną. Mało mnie szlag nie trafił kiedy zorientowałam się, że niepotrzebnie odeszłam niemal spod punktu. Cóż, mam nadzieję, że koleżanka nie zrobiła tego celowo, tylko była już skrajnie zagubiona i wszystko jej się poplątało. Niepotrzebnie straciłam masę czasu i sił na wędrówki góra-dół-góra.

Odwrót spod trójki.

Na kolejne punkty trzymałam się azymutu, nie patrzyłam gdzie kto idzie, nie słuchałam co kto mówi i tym sposobem dalsza część trasy poszła mi praktycznie po kreskach. Deszcz przestał padać i zrobiło się całkiem przyjemnie. Ponieważ teren był gęsto usiany poziomnicami, moje tempo marszu (bo trudno to nazwać biegiem) było dość żałosne. Zresztą niczego innego się nie spodziewałam po sobie, więc wynikiem nie byłam potem jakoś szczególnie zawiedziona. Chociaż gdyby nie trójka, byłabym oczko wyżej. Ale to moja cena za łatwowierność.
W każdym razie do mety dotarłam bezproblemowo, a na dojściu do bazy, tuż za asfaltem, czekał na mnie Tomek.

Mokra, ale szczęśliwa.
 
W bazie przeżyłam chwilę grozy, kiedy sczytałam się i na wydruku zobaczyłam NKL. Nie odbiła mi się meta. Ponieważ dobrze pamiętałam, że wkładałam czipa do stacji, od razu poleciałam z reklamacją. A tam już ktoś czekał z identycznym problemem. Najwyraźniej stacje bazowe trochę ucierpiały w czasie pustynnej burzy i jak chciały, to działały, a jak nie chciały - to nie działały.
Żeby odreagować ten stres, postąpiłam jak prawdziwa kobieta, czyli kupiłam sobie ciucha. Tak dokładnie to gacie do biegania, ale ciuch, to ciuch. Gacie ładne, bo z czerwonymi dodatkami. Teraz będę potrzebowała do nich czerwoną koszulkę. To chyba jasne.
A w nagrodę za pracowity dzień, po południu, razem z Agnieszką i Michałem wybraliśmy się na przyzwoity obiad do Browaru na Jurze. I na piwo oczywiście. Pyszne, ale myślałam, że pęknę z przejedzenia.

Do dzieła!

Po obiedzie na stół wkroczyły oczywiście mapy.

A tak wygląda mój ślad.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz