środa, 21 lipca 2021

Wawel Cup - dzień pierwszy, czyli: nie ma, nie ma wody na pustyni...

We środę wreszcie zaczęły się  prawdziwe zawody. Ponieważ start miał być dopiero po południu, chcieliśmy sobie jakoś rozsądnie zagospodarować przedpołudnie. Rozsądnie to znaczy coś ciekawego zobaczyć, ale nie zmęczyć się tak, jak w Ogrodzieńcu. Szczególnie, że upał nic, ale to nic nie zelżał, a nawet wręcz. Postanowiliśmy pojechać na Zamek Pilcza, bo i tak prawie codziennie koło niego przejeżdżaliśmy, więc głupio nie wstąpić. Myślałam, że cała wyprawa zajmie nam z pół godzinki, bo co też tam może być? Z drogi ruiny wydawały się niewielkie i w ogóle takie sobie. Zamek może nawet i jest niewielki, zwłaszcza w porównaniu z kompleksem Ogrodzieńca, ale zwiedzanie zajęło nam dużo więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Zaliczyliśmy wszystkie drewniane podesty i byliśmy na wieży (a w Ogrodzieńcu nie, bo zamknięta). Jak łatwo się domyślić, wycieczka okazała się wcale nie taka lajtowa jak planowaliśmy i znowu na kwaterę wróciłam ledwo żywa.
 
A potem pójdziemy na wieżę.

Pełno uroczych zakątków.

Widok z wieży.
 
Mimo, że byliśmy zmęczeni, nie mogliśmy doczekać się pierwszego biegu. I bynajmniej, nie chodziło nam o samo bieganie, ale o miejsce zawodów. Pierwszy etap miał się rozegrać na Pustyni Błędowskiej. Ja sobie tego w ogóle nie mogłam wyobrazić. No bo jak? Wszędzie płasko, piach, gdzieniegdzie jakiś krzaczek i od czego się tu namierzyć? Przecież jak człowiek się zgubi, to nie ma opcji - przepadł. Pozostaje chyba tylko wrócić na start i zacząć od nowa.
Kategorie przedweterańskie miały startować o piętnastej, ze startu wspólnego, nasze dopiero później, ale już każdy w swojej minucie. Postanowiliśmy pojechać już koło czternastej, żeby najpierw znaleźć dobre miejsce parkingowe, a potem koniecznie obejrzeć te wcześniejsze starty. No, podjarani byliśmy jak lampion w roraty.
Upiorny upał trwał nieprzerwanie. Wzięliśmy namiocik, karimatę, klapeczki i mnóstwo zimnego picia. Trochę czuliśmy się jak nad morzem, tylko kurna, morza nigdzie nie mogliśmy znaleźć. Na szczęście była studnia i co chwilę ktoś wsadzał pod nią głowę. Obiecałam sobie, że po biegu też tak zrobię i jeszcze koszulkę sobie całą zmoczę, albo po prostu obleję się cała - od stóp do głów.
 
O, tak właśnie zrobię po etapie!
 
Start pierwszej tury trochę mnie rozczarował, bo część zawodników co prawda pobiegła na pustynię, ale hen, daleko i nie było ich za bardzo widać, a druga część nieoczekiwanie skręciła do lasu. Dopiero wtedy przypomniało mi się, że tylko część trasy biegnie po pustyni, a część po lesie.  W sumie przy tej pogodzie miało to ręce i nogi.
 
Tak wyglądał start masowy...
 
Na swój start musiałam czekać strasznie długo, bo miałam dopiero 116-tą minutę. Tomek biegł pół godziny przede mną. 
 
 
...a tak indywidualny - startuje Tomek.

W końcu nadszedł TEN MOMENT. Byłam już prawie rozpuszczona z gorąca, ale gdzieś na horyzoncie zauważyłam ciemne chmury i bardzo się ucieszyłam, że może wreszcie zakryją to rozbuchane słonce, a może nawet jakiś drobny deszczyk spadnie. 
Z boksu startowego usiłowałam wypatrzeć gdzie ludzie biegną po starcie, ale dobieg do lampionu startowego był niestety dość długi i trudno było coś wywnioskować. Zresztą w tym momencie już po całej pustyni biegał dziki tłum, a każdy w innym kierunku i z daleko wyglądało to trochę jak alarm w rozgrzebanym mrowisku.
Kiedy wypipała moja minuta ruszyłam nie za szybko, usiłując w biegu ogarnąć mapę. Zresztą, czy po piasku da się biec szybko? 
Pierwszy punkt miałam na pustyni. Dokładnie ustawiłam wskazania na kompasie i ruszyłam patrząc jednocześnie dokąd biegną ci, którzy startowali tuż przede mną. Biegli zasadniczo w dwa miejsca, a z tych dwóch tylko jedno leżało na moim azymucie. I faktycznie, dokładnie tam była moja jedynka. Drugi punkt mnie nieco rozczarował, bo stał już w lesie, a ja przecież jeszcze się nie nabiegałam po pustyni. Ale co było robić? Z kolejnością punktów się nie dyskutuje. 
Dwójkę i trójkę udało mi się zaliczyć bezproblemowo, ale przy czwórce utknęłam. Niby nic trudnego, a jednak... Okazało się, że nie tylko ja mam z nią problem, bo co chwilę spotykałam kogoś wykrzykującego kod 58 w różnych językach. Spotkałam Becię, która startowała sporo przede mną i wciąż tkwiła przy czwórce. W pewnym momencie to łaziłam już zupełnie bez jakiegokolwiek planu i pomysłu i zupełnie zapomniałam o zasadzie, że lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Ja niestety głupio biegałam i w końcu już nie miałam pojęcia gdzie jestem. Nakierowywana przez osoby, które już miały szczęście trafić, w końcu jakoś odnalazłam lampion, choć też wcale nie tak od razu. Machnięcie ręką gdzieś za siebie nie naprowadza jednak zbyt precyzyjnie. Ponad trzynaście minut szukałam tej nieszczęsnej czwórki, podczas gdy niektórym zajęło to poniżej dwóch minut. Nawet nie mam nagranego śladu, żeby zobaczyć gdzie byłam, bo o włączeniu zegarka przypomniałam sobie dopiero odchodząc od punktu:-(
Na piątkę już bardzo pilnowałam azymutu i może nawet bym trafiła, ale tuż przed punktem odrobinkę zniosło mnie w lewo i przeszłam obok, nawet dość blisko, ale jednak. Za to znalazłam mnóstwo osób szukających piątki i pewnie grupowo raz dwa byśmy się z nią rozprawili, ale nagle zapanowała totalna ciemność, błysnęło, huknęło i lunęło. Nie żebyśmy przestali szukać, tylko nikt nie miał latarki, a ani mapy, ani terenu nie było kompletnie widać. Zaczęłam brać sytuację na słuch - szłam tam, gdzie słyszałam ludzkie głosy i przyłączałam się to do jednej, to do drugiej, trzeciej, czwartej grupki. Już mi nawet tak bardzo nie zależało na znalezieniu czegokolwiek, ale strach zaczął mnie oblatywać i wolałam mieć jakiś ludzi w pobliżu. W końcu komuś udało się trafić na lampion i wiadomość o jego usytuowaniu szybko rozeszła się pocztą pantoflową. Kiedy w końcu podbiłam punkt zorientowałam się, że po pierwsze - burza szaleje na dobre i między błyskiem, a grzmotem praktycznie nie ma już żadnego odstępu, a po drugie - wszyscy szukający punktu nagle gdzieś zniknęli i zostałam zupełnie sama. Czujecie to - całkiem sama w ciemnym lesie, pioruny walą dookoła, deszcz leje, mapy nie widać, terenu nie widać. Zaczęłam wspinać się na zbocze, żeby w świetle błysków zobaczyć na mapie przynajmniej, w którym kierunku jest meta, bo nie zakładałam szukania czegokolwiek w takich warunkach. Tak się złożyło, że i na metę i na PK 6 trzeba było iść niemal dokładnie tym samym azymutem. Ustawiłam kompas i czym prędzej zeszłam na dno wąwozu, no bo te pioruny. Przedzierałam się kawałek po omacku przez gęstą roślinność, ale powalone drzewa w jednym miejscu zmusiły mnie do wyjścia wyżej. Wyżej było może i jaśniej, no ale pioruny. Szłam kawałek górą, ale skóra aż cierpła mi ze strachu. Nie przypominam sobie żebym kiedykolwiek w życiu tak się bała jak wtedy. 
Aaaaaa!!!!!! - wrzeszczałam ze strachu, ale tylko wewnętrznie, żeby nie dać się namierzyć piorunowi.
Nie mogąc się zdecydować czy iść górą (pioruny), czy dołem (może spaść drzewo) miotałam się po kilka kroków w górę, kilka w dół. W końcu zdecydowałam, że znajdę sobie jakieś bezpieczne miejsce tak w połowie wysokości zbocza, przycupnę i albo przeczekam, albo kiedyś, ktoś znajdzie moje szczątki. Posuwałam się więc powoli w stronę mety szukając równocześnie przyjaznej norki, kiedy nagle w świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłam lampion. Odruchowo zeszłam do niego i sprawdziłam kod. Byłam na PK 6. Cud, normalnie cud! 
 
Odcinek grozy.
 
Nie zastanawiając się wiele ustawiłam azymut na PK 7. PK 7 stał na pustyni, więc nie planowałam biec do niego, co to, to nie, ale chciałam chociaż z granicy lasy popatrzyć w jego kierunku i szybko czmychnąć na metę. Zanim wypełzłam z dna wąwozu i doszłam do granicy lasu, burza zdążyła nieco się odsunąć i między błyskiem, a grzmotem odległość robiła się coraz większa.
Hmmmmm, skoro już nie wali bezpośrednio pod nogi, to może by jednak zaryzykować skok na pustynię, chociaż po jeden punkcik - rozmyślałam idąc bardziej w stronę pustyni niż mety.
Na skraju lasu zrobiłam ostateczne rozpoznanie - kilka osób biegło w głąb pustyni, nic w nich nie waliło, wyglądali całkiem żywo, czyli da się. Ruszyłam i ja. W połowie dobiegu do punktu poczułam jak by mnie kto z nagła kamieniami obsypał po plecach, a do ucha wpadło mi coś lodowatego. Grad. Gradobicie na pustyni. Noooo, będzie zabawa. Od razu przypomniały mi się niedawne relacje z gradobicia w Krakowie, gdzie grad miał wielkość nieomal pięści i jak by taki spadł, to przecież zostałabym ukamienowana, czy raczej ugradowana. Na szczęście rozmiar kulek pozostawał bez zmian, aczkolwiek nie mogę powiedzieć, że nie bolało. Mapą osłoniłam sobie głowę i pobiegłam tam, gdzie osoby przede mną, licząc, że mają ten sam punkt. Szczęście najwyraźniej mi sprzyjało (he, he, he), bo faktycznie mieli.
Po siódemce nastąpiła zmiana kierunku i już mi nie waliło lodem w ucho, mogłam więc użyć mapy zgodnie z jej pierwotnym przeznaczeniem. Punkty osiem i dziewięć leżały niemal na jednej linii i trafiłam do nich bezbłędnie. Jak się walczy o przeżycie, to nie ma co błądzić, tylko trzeba lecieć od razu tam, gdzie stoi lampion-) Dziesiątka była ostatnim punktem na pustyni, bo jedenastka stała już na skraju lasu, blisko punktu nawadniania. Ponieważ nawodniona byłam od stóp do głów, nie skorzystałam i od razu wbiegłam do lasu. W międzyczasie grad zmienił się w zwykły deszcz. Nawet niezbyt gwałtowny, więc zaczynało robić się całkiem przyjemnie. 
Wszyscy, z którymi przed startem miałam okazję rozmawiać po ukończeniu przez nich trasy, ostrzegali mnie przed tym fragmentem lasu, bo były tam tylko młode drzewka i miliony polanek. Dla mnie najważniejsze było, że płasko, czyli w sumie jak na Mazowszu. No to w czym problem? Ustawiam azymut i lecę po prostej. Tak też zrobiłam i myk, myk, szybciutko znalazłam co trzeba. Dla mnie to akurat była łatwizna.Na mecie oczywiście czekał Tomek i muszę Wam powiedzieć, że jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się tak ucieszył na mój widok, kiedy wracam z etapu:-))) 
Planu moczenia się przy studni jakoś nie zrealizowałam, chociaż tak solennie to sobie obiecywałam parę godzin wcześniej. Moim głównym zmartwieniem było raczej, czy Tomek wpuści mnie do samochodu taką ociekającą i przemoczoną do cna. Ludzkie panisko - wpuścił. Sam zresztą też nie był zbyt suchy, chociaż na metę zdążył tuż przed burzą. Potem jednak z poświęceniem ratował nasz dobytek i biegł z nim na parking.

Tak burza wyglądała w biurze zawodów.

Muszę powiedzieć, że na jubileuszową edycję Wawel Cup, to organizatorzy mocno postarali się o dostarczenie zawodnikom mocnych wrażeń. Ciekawa jestem tylko czym planują przebić pierwszy etap, a potem kolejne. No czym?????

Ślad niestety dopiero od PK 4

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz