Po piątkowym szaleństwie byłam pewna, że w sobotę to nawet nie wstanę z łóżka, ale o dziwo - wstałam i to w dość dobrym stanie.Całe szczęście, że w dobrym, bo moja trasa miała mieć nominalnie 3,8 km, czyli w rzeczywistości na pewno więcej. Znowu startowałam po Tomku i znowu między naszymi startami była półtoragodzinna przerwa. Dojście na start było ciut krótsze niż dzień wcześniej, ale nadal ponad kilometr.
Tak sobie myślałam, że może by w końcu chociaż jeden etap pobiec przyzwoicie, bez dodatkowych atrakcji, ale zaraz przypomniałam sobie, że przecież jest upał, a punkty na skałkach, a skałki to z zasady wspinaczka. No tak, to biegowo nie da rady. Więc może chociaż się nie zgubić?
Moje nadzieje rozwiał już pierwszy punkt. Do dużej skały trafiłam bezbłędnie,ale lampion miał stać przy kamyku nieco poniżej. Zaczęłam wiec szukać niżej, idąc coraz dalej, aż w końcu skała mi się skończyła. Jak nic musiałam minąć, więc postanowiłam wrócić i namierzyć się jeszcze raz. Już z daleka zobaczyłam, że inni zawodnicy podbiegają do kamienia tuż przy skale, więc na wszelki wypadek podeszłam sprawdzić, co tam jest. I był - mój punkt. Na mapie widziałam, że jest w pewnym oddaleniu, poniżej, na żywo stał przy samej głównej skale. Chyba muszę poćwiczyć czytanie mapy...
Spięłam się w sobie i na dwójkę poleciałam już po kresce, szczególnie, że część kreski stanowiła ścieżka:-) No i do tego było w dół. Co za ulga. Trójka też niemal na płaskim, więc szybciutko, znowu po kresce, bezproblemowo. Przy czwórce przestałam wierzyć w siebie i na samej końcówce poleciałam za jakimiś facetami i oczywiście wyszłam na ich punkt, a nie swój. W sumie to było do przewidzenia i nie wiem czemu tak głupio zrobiłam, szczególnie, że kompas kazał mi iść bardziej na zachód. Zeszłam do podnóża skały i teraz już kierując się azymutem, a nie innymi ludźmi bezproblemowo trafiłam do swojego lampionu. I nie można było tak od razu??
Do piątki było już cały czas pod gorę, na szczęście niezbyt stromo i dodatkowo udało się wyjść idealnie na punkt. Ufff... Szóstka blisko piątki, w pięknych skałkach. Podbiłam punkt, ustawiłam azymut i ruszyłam. Daleko nie uszłam, bo zatrzymało mnie urwisko z krzakami takimi, że nawet nie wiadomo jak długo by się leciało w dół. Może tylko metr, a może kilka metrów? Ale co - ja nie zejdę? No i wyobraźcie sobie, że nie zeszłam. Pewnie - mogłam rzucić się w przepaść i na pewno szybciutko byłabym na dole, ale jakoś się nie zdecydowałam. Zamiast tego wycofałam się do punktu, zeszłam na dół i obeszłam skałę dookoła. Jak już obeszłam, to nawet udało mi się trafić z powrotem na kreskę i dotrzeć nią do kolejnego punktu, też w skałkach. Tym razem znalazłam lampion i odeszłam od niego już bez żadnych niespodzianek.
Od siódemki zrobiło się o tyle łatwiej, że już było tylko w dół albo po poziomnicy. Obawiałam się dziewiątki, bo stała na "nosku" dookoła którego nie było nic charakterystycznego, a dla mnie "nosek" nie oznacza niczego. Wiem tylko, że to jakieś zaburzenie w ciągłości terenu, ale daję słowo - ja tego nie potrafię zobaczyć. Zaczęłam szukać lampionu (bo przecież nie miejsca charakterystycznego) trochę za wcześnie, na szczęście z daleka wypatrzyłam innych zawodników i ruszyłam w ich kierunku, żeby w najgorszym przypadku zasięgnąć języka. Tymczasem trafiłam na lampion i nie było potrzeby błaźnić się pytaniem: ale gdzie ja jestem?
Do dziesiątki był długi przebieg, ale po drodze była charakterystyczna niewielka górka, więc kiedy ją zobaczyłam, byłam spokojna, że biegnę dobrze. Od drogi wstrzeliłam się w inostradę i nie zawracałam sobie głowy nawigowaniem. Pewnie - patrzyłam na kompas, czy aby ścieżka mi gdzieś nie zboczy w dziwnym kierunku, ale nic nadto. Inostrada doprowadziła mnie na punkt. Jedenastka stała tuż przy asfalcie. Od dziesiątki, po pokonaniu odkrytego terenu, dawało się dotrzeć tam już ścieżkami, więc taki niewymagający punkt. Na dwunastkę wszyscy szli trochę naokoło, ale za to polnymi drogami, więc już nie wymyślałam żadnych autorskich przejść, tylko poczłapałam za resztą. Do dwunastki ciągnęło się dłuuugie, może i niezbyt strome, ale za to męczące podejście. W połowie umarłam i tylko świadomość, że to już przedostatni punkt, wyzwalała we mnie siłę do stawiania jednej stopy przed drugą.
Ostatkiem sił na dwunastkę. (Za fotkę dziękuję Andrzejowi)
Trzynastka to już właściwie formalność, a tuż za nią krótki dobieg i meta. Na ostatnich metrach sprężyłam się i udawałam, że biegnę bez trudu.
Na metę trzeba wbiec z fasonem.
Tomek nauczony doświadczeniem, że na mecie trzeba mnie reanimować, czekał już z krzesełkiem i wodą, a zaraz potem poleciał po watę cukrową. Zdecydowanie wata cukrowa przywróciła mnie do życia.
Od razu lepiej!
Na sobotni wieczór organizatorzy zaplanowali imprezę z okazji jubileuszowej edycji - taką z tortem, hulankami i swawolą. Tort, aczkolwiek okazały, okazał się stanowczo za mały na nasze apetyty - udało nam się zdobyć po maleńkim kawałeczku, co to tylko zaostrzyło apetyt, a przecież w kilka osób dalibyśmy radę całemu.
Załapaliśmy się jeszcze na piwo z Browaru na Jurze, w którym byliśmy w czwartek na obiedzie, a z tańców zrezygnowaliśmy, bo nogi trzeba było oszczędzać na ostatni etap.
Pełnie szczęścia osiągnięta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz