sobota, 24 lipca 2021

Wawel Cup - etap 3 - Świniuszka dobijuszka

Trzeciego dnia starty zaczynały się już o dziewiątej, ze względu na dodatkowe etapy po południu. Tomek startował już w 14-tej minucie, a ja półtorej godziny po nim. Jak wypełnić półtorej godziny, kiedy nawet nie wzięło się nic do czytania, żadnej krzyżówki, no nic - kompletnie nic. Dodatkowo - gdzie schować się w tym czasie przed upałem, który znowu z mocą zaatakował, a ani na parkingu, ani w bazie nie ma skrawka wolnego cienia. Po odprowadzeniu Tomka kawałeczek w stronę startu, próbowałam połazić po bazie i polansować się w nowych gaciach, ale nie szło w tym gorącu. 
 
Ładne te gacie, z takim czerwonym...

To już najlepiej było wpółleżeć w samochodzie, tylko trzeba było pilnować, żeby nie zaspać na start. W końcu stwierdziłam, że pójdę trochę wcześniej, bo może nie dam rady 1,3 km pokonać w pół godziny (pod górę, w słońcu), poza tym w lesie powinno być ciut chłodniej. Tak, to był dobry pomysł.
Tym razem bieg zapowiadał się na konkretnie górski, bo trasa prowadziła przez Świniuszkę (488 m.). Oczywiście dla niektórych to pestka, ale dla mnie niebotyczna góra. Od razu od startu było pod górę. Jeszcze miałam siły, więc jakoś szłam (bo przecież nie biegłam). Nawigacyjnie prosto, bo do dużej skały, a moja kawałek za nią. Dwójka na kolejnych skałkach, pięknie położona, tylko zanim trafiłam na właściwy kamol, obejrzałam jeszcze dwa inne, a małe nie były. Jakoś tak na końcówce zniosło mnie ciut w prawo i wytypowałam nie tę skałkę co trzeba. Bywa. Ustawiłam azymut na trójkę i ruszyłam. Najpierw po poziomnicy, potem nieco w dół, więc fajnie się leciało, tylko trochę zastanowiła mnie droga, która nagle pojawiła się przede mną. Przed trójką owszem, miała być, ale trochę poniżej mojego przebiegu. Pewnie mnie zniosło - pomyślałam  i ruszyłam dalej. To dalej robiło się coraz dalsze i dalsze i zupełnie mi się nie podobało. Owszem, doszłam do skał, tylko ich układ był kompletnie inny niż powinien być. Co jest grane? Stanęłam i tak trwałam w oszołomieniu i bezradności i pewnie stałabym tak do dziś, gdyby nie Piotr, który pokazał mi na mapie gdzie jestem. Boszszsz... Gdzie ja byłam??? I skąd się tam wzięłam??? Zamiast przy trójce plątałam się koło ósemki. Cóż, kierunek marszu to nawet i miałam dobry, ale zwrot zupełnie przeciwny. Ustawiając azymut ustawiłam południe na północy i poszłam dokładnie przeciwnie niż powinnam. Załamałam się i aż mi się oczy zaszkliły. Bo nie dość, że straciłam masę czasu, już nie do odrobienia, to jeszcze musiałam wracać pod górę. Dramat! Normalnie - dramat!
 
Tyle chodzenia się zmarnowało:-(

No dobra, nie byłam aż tak załamana, żeby odpuścić jakikolwiek punkt, więc zrobiłam w tył zwrot i mozolnie pięłam się w stronę dwójki. Stamtąd ustawiłam już prawidłowy azymut i lawirując między licznymi skałkami dotarłam na trójkę. Ufff... Do czwórki litościwie było w dół, może nawet aż za bardzo, ale dotarłam bez strat w ludziach i sprzęcie. Chyba gdzieś w okolicach czwórki dogoniłam rywalkę z mojej trasy i włączyła mi się opcja -"muszę być przed nią". Muszę, to muszę. Zmysły natychmiast mi się wyostrzyły, adrenalina poderwała mnie do biegu i punkty od 5 do 8 machnęłam jak natchniona, zostawiając kobitkę w tyle. Na ósemce najpierw zaliczyłam punkt z innej trasy, bo beztrosko poszłam "za wszystkimi", dopiero w drugiej kolejności swój. Ale przewagi nie straciłam. Niestety, ten szaleńczy bieg kosztował mnie strasznie dużo energii i przy ósemce już ledwo trzymałam się na nogach. I z tego zmęczenia popełniłam straszną głupotę - zamiast zejść do ścieżki na zachód, dojść nią do drogi, potem kawałek drogą i znowu ścieżką niemal pod punkt, to ja ruszyłam na azymut. Powiem tylko tyle - zanim dowlokłam się do ścieżki w wąwozie przed dziewiątką, musiałam po drodze trzy razy się położyć i kilkanaście razy usiąść, że nie wspomnę opierania się o niemal każde mijane drzewo. Z dna wąwozu, na zboczu widziałam swój kolejny punkt i niestety także rywalkę podbijającą go i odchodzącą w siną dal. Ona wykorzystała opcję drogową, a ja jak ta kretynka zaliczyłam wszystkie dostępne przewyższenia, jary, doły, wąwozy, doliny i co tam było po drodze. No dobra, może wszystkiego nie było, ale i tak mnie sponiewierało strasznie. Tak więc stałam na tej ścieżce, patrzyłam za znikającą rywalką i ... nie miałam siły wspiąć się po punkt. Ze zbocza, wysoko ponad mną jacyś zawodnicy zaczęli wołać, czy wiem, gdzie jesteśmy i czy mogę pokazać na mapie. Pewnie -  bardzo dobrze wiem i w sumie pokazanie gdzie jestem jest jedynym sposobem spożytkowania tej wiedzy, bo na pewno jeszcze przez długą chwilę nigdzie się nie ruszę. Po kilkunastu minutach odpoczynku powoli ruszyłam wreszcie pod górę. Krok, zatrzymanie się, dwa kroki, oparcie się o drzewo, kolejne dwa, łapczywe łapanie powietrza. Po trzech dniach dotarłam do lampionu, a przynajmniej wydawało mi się, że tyle to trwa.
 
A można było po płaskim...
 
Droga na dziesiątkę wyglądała podobnie - kilka kroków - odpoczynek na siedząco - kilka kolejnych kroków - odpoczynek przy pniu. Tak, tę górę też można było ominąć i podejść pod punkt ścieżkami, ale tyyyle nadkładać??? I co z tego, że było by szybciej... Teraz to sobie myślę, że z tego upału mózg mi się chyba zlasował i zupełnie przestał działać. Jedynie odruchowo trzymał azymut, bo w tym jest jako tako wytrenowany.
 
Też można było sobie ułatwić.
 
Kolejne punkty były już coraz niżej, a dodatkowo w wielu miejscach były wydeptane inostrady. Końcówkę zaliczyłam już idąc za tłumem. Ślad pokazuje, że tłum leciał jakoś naokoło, ale może coś było do omijania. Nie pamiętam, bo działałam już wyłącznie na autopilocie. Może chodziło o namierzenie się od ogrodzenia do czternastki? Najważniejsze, że po czternastce była już tylko meta, woda i odpoczynek. 

Ostatni zryw, bo na metę wypada wbiec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz