Więcej na FalIno nie idziemy. Nie żebyśmy się obrazili - kolejne terminy w żaden sposób nie chcą się wpasować w nasz kalendarz. Trochę szkoda.
Dzisiaj tradycyjnie - T. na bieg, a potem poprawiny marszowe; ja tylko na marsz.
Ciekawa byłam co J. wymyśli z tymi obiecanymi ogórkami, zwłaszcza, że dzisiaj postanowiłam iść sama bez względu na wzgląd. Nic mnie nie poganiało (no, może poza domowymi sprawami) i uznałam, że mogę się gubić do woli.
Mapa wyglądała trochę lepiej niż poprzednio i nawet zrozumiałam opis. Pierwsze rozczarowanie - nie ma punktu w tradycyjnym miejscu w lasku przed szkołą! Jedyne miejsce gdzie trafiałam z zamkniętymi oczami, gdzie punkt zawsze był i wprowadzał element stałości i stabilności.
No, trudno. Na szczęście najbliższy PK był łatwoznajdowalny (komputer mówi, że nie ma takiego słowa) i jeszcze na nieprzekształconym kawałku mapy. Kolejny fragment mapy z punktem był nie dość, że poobracany, to w moim egzemplarzu mapy częściowo się nie odbił. Tego, że jest obrócony to prawdę mówiąc nawet nie zauważyłam i zupełnie nie wiem dlaczego szybko i łatwo go znalazłam. Trzeci był niemiłosiernie porozciągany, ale że stał koło budynku, to stwierdziłam, że oblecę budynek dookoła tyle razy ile będzie trzeba i w końcu gdzieś go przyuważę. Wystarczył jeden niepełny oblot.
Złapawszy trzy punkty od ręki poczułam się panią świata i po kolejny poszłam jak po swoje. A tu punktu niet! Wróciłam do drogi, namierzyłam od nowa i ... znowu nic. Nie, to nie:-( Postanowiłam zostawić go na deser i szybko zmieniłam koncepcję przejścia na "od drugiej strony". Od drugiej strony to punkt miał być przy budynku, budynek widziałam już z daleka, więc ze znalezieniem czego trzeba nie było problemu.
Dalej były tereny dość mi znajome, bo tak pi razy drzwi na wprost domu, gdzie dawno, dawno temu mieszkałam. Oczywiście, to wcale nie znaczy, że w jakikolwiek sposób ułatwiło mi to zadanie. Krążyłam, krążyłam w kółko i za nic nie mogłam namierzyć prostego z pozoru punktu. Co z tego, że nie czułam się zgubiona, skoro i tak nic z tego nie wynikało. Przy tysiąc pięćsetnym nawrocie wreszcie wlazłam na punkt i byłam gotowa dać sobie uciąć rękę, że tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć razy go tam nie było. Normalnie ktoś podrzucił w ostatniej chwili.
Kolejny punkt wydawał mi się (patrząc na mapę) banalny. Spędziłam na jego poszukiwaniu chyba z pół godziny i gdybym nie przyuważyła jakiegoś biegacza kucającego przy drzewku, to pewnie krążyłabym tam do tej pory. Nawet przez chwilę pomyślałam, że może jednak załatwia ważne potrzeby fizjologiczne i natknę się na "niespodziankę", a nie na punkt, ale nie. Lampion był sprytnie schowany, nie dość, że w dołku, to jeszcze za drzewem. Chyba opatrzność zesłała mi tego biegacza, bo już byłam gotowa porzucić tę głupią zabawę i wrócić do bazy.
Kolejny PK wiedziałam między którymi ścieżkami stoi, ale do przeczesania był spory kawałek lasu. Bo ja to czeszę wszystko równo, bez dokonania uprzednich przybliżeń. Jakoś jednak tak szczęśliwie wlazłam na punkt prawie z marszu. Morale nieco mi się odbudowało.
Następny punkcik to sama nie wiem jakim cudem znalazłam, bo znowu wiedziałam tylko w ogólnym przybliżeniu gdzie powinien być. W jego poszukiwaniu zniosło mnie aż na wydmę i w zasadzie to tak tylko szłam żeby nie stać, a nie żeby szukać. Ale skoro sam się na mnie rzucił, to go już zgarnęłam.
Potem nastąpił baaaardzo rozciągnięty fragment mapy. Jako, że wszystkie punkty atakowałam z głównej drogi (teraz sprawdziłam, że nazywa się Wiejska) - a to w celu żeby się nie zgubić, postanowiłam iść nią dalej, a potem się zobaczy. Metoda "się zobaczy" zdała egzamin, bo oto zobaczyłam coś, co musiało być osławioną strzelnicą z opowieści T. Poszłam więc wzdłuż niej, bo punkt miał być za strzelnicą, trochę w lewo. Niestety, mapa była już tak zniekształcona, że to trochę mogło mieć dowolną długość. Okazało się, że ma znacznie większą niż zakładałam. Już miałam się poddać i wtedy los zesłał mi kolejnego biegacza. Uznałam, że skoro miota się tam w oddali, to pewnie w jakimś celu i nie zawadzi sprawdzić. Co prawda miotał się nie przy punkcie, ale idąc tam, przyuważyłam wściekły pomarańcz lampionu między drzewami.
W drodze na kolejny punkt spotkałam Paprochy. Okazało się, że ja idę tam skąd oni przyszli, oni zaś tam, gdzie ja byłam przed chwilą. Wymieniliśmy się informacjami gdzie szukać pożądanych punktów, przy okazji wyszło na jaw, że wcale nie jestem tam gdzie jestem, tylko gdzie indziej. Uprzejmie się zdziwiłam, ale poszłam we wskazanym przez nich kierunku, sprawdzić czy mnie tam nie ma. Mieli rację! Byłam tam! Nie wiem tylko gdzie ja ich w takim razie wysłałam!?
Jak już odnalazłam się w nowym położeniu, przypomniało mi się, że jestem szczęśliwą posiadaczką kompasu i postanowiłam sprawdzić, czy jeszcze pamiętam co się z nim robi. Ludzie! Normalnie kompas wyprowadził mnie idealnie na punkt! Co prawda musiałam przedrzeć się przez jakiś wyschnięty młodnik, ale co tam. Kurtkę się upierze, włosy uczesze, a rany się zagoją.
W drodze po kolejną zdobycz spotkałam M. S. Usiłował sprowadzić mnie na manowce, ale twardo trwałam przy swoim. Mimo trudności z komunikacją, przekonałam go do mojej koncepcji i razem poszliśmy na punkt. Tam dołączył do nas jeszcze D. M. i spięliśmy się w tramwaj. Niestety, okazało się to dla mnie zgubne. W momencie kiedy poczułam, że odpowiedzialność za dalszy kierunek marszu rozkłada się na trzy osoby, moja uwaga i czujność spadły trzykrotnie. Na początku, bo po chwili to już do zera.
Tymczasem szliśmy na najdalej wysunięty na wschód przyczółek. Tak szliśmy, szliśmy, szliśmy, w pewnym momencie M. gdzieś zniknął, a ja jak ta sierota wciąż za D. Za, bo on strasznie szybko chodzi. Punktu nie było. Nie wydawało mi się żebyśmy mieli szukać aż tak daleko, jak D. poprowadził, wysiadłam więc z tramwaju i przycupnąwszy na miedzy (ładniej brzmi niż na ścieżce) wpatrywałam się w mapę. Jak wiadomo, z samego wpatrywania się, to jeszcze nikt nigdzie nie zaszedł, wymyśliłam więc ostatnią deskę ratunku. Z braku nożyczek, własnymi ręcamy delikatnie wydarłam ten zobracany fragment mapy i usiłowałam go jakoś dopasować. Nie było opcji. Raz nie pasował w żadnym położeniu, za chwilę pasował w co najmniej trzech kombinacjach. W akcie desperacji postanowiłam iść na wydmę z cichą nadzieją, że może przypadkiem znajdę punkt, a jak nie, to pójdę do następnego. Po drodze znowu spotkałam D., który z uporem godnym lepszej sprawy, szukał lampionu z niemal obłędem w oczach. Znowu połączyliśmy siły i przeszukaliśmy kawał lasu. Kilku napotkanych biegaczy też bezskutecznie poszukiwało tego samego punktu. W końcu poddaliśmy się. Ja to się nawet poddałam bardziej i postanowiłam przestać myśleć. Szłam sobie luzacko za D. na kolejny punkt i na jeszcze kolejny. Mapę śledziłam o tyle, żeby ogólnie wiedzieć gdzie jestem.
W sumie to miałam już dość i chciałam wracać najprostszą drogą do bazy, ale D. namówił mnie jeszcze na wzięcie kolejnego punktu, co to go miało być widać z wydmy. On już ten punkt miał, więc rozeszliśmy się w swoje strony. Lampion faktycznie rzucał się w oczy z daleka. Zostały mi jeszcze dwa punkciki i nawet były po drodze (w tym jeden z nich, to ten "na deser"), ale moja motywacja spadła już do zera.
- Do domu! Do domu! Do domu! - jedna tylko myśl tłukła mi się po głowie.
Ustawiłam się więc twarzą w kierunku bazy i nawet nie rozglądając się na boki pomaszerowałam przed siebie.
Przyszłam na miejsce i co widzę? T. nie ma, D. "bije" autora trasy i rozstawiacza punktów, a w bazie to w ogóle już same niedobitki.
A potem w końcu wrócił T., odebrał zaległy medal za Bieg Wedla i wreszcie mogliśmy wrócić do domu.
A w ogóle, to dowiedziałam się, że na FalInO TP niekoniecznie znaczy - trasa dla początkujących, a raczej TP - trasa piesza. Dzisiaj TP było zdecydowanie TU.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz