Pierwszy etap nawet nas początkowo ucieszył, bo nominalnie miał być dość krótki - tylko 3,5 km, co według naszego przelicznika powinno dać nie więcej niż 5 km. Dodatkowo, szybko udało nam się dopasować wszystkie fragmenty mapy wzajemnie do siebie, a pierwsze dwa punkty zebraliśmy z marszu.
A potem było już tylko gorzej :-(
Ścieżka, którą szliśmy okazała się nie tą, którą myślałam, że idziemy, straciłam więc więź z mapą; T. prowadził mnie swoją metodą "gdzieś tam" (z niezobowiązującym machnięciem ręką w bliżej nieokreślonym kierunku); marsz metodą "na oko" nieuchronnie prowadził do zaniku optymalizacji trasy i w ogóle chciałam do domku, do ciepłego łóżka, czekolady i okładów z kotów.
Na szczęście, w pewnym momencie, udało mi się odbudować kontakt z rzeczywistością i PK 3, 4, 5 i 6 zdobywałam z pełną świadomością co?, gdzie?, kiedy? i dlaczego?
Do kolejnych punktów znowu ruszyliśmy na czuja.Tak sobie szliśmy, szliśmy i szliśmy i komentowaliśmy wiszące na drzewach lampiony:
- To pewnie dla TP.
- A to chyba jakaś lopka.
Im dalej szliśmy, tym bardziej nie było naszych punktów. Doszliśmy do asfaltu i dalej nic. To sobie uszliśmy nim kilkaset metrów w jedną stronę, potem dla odmiany kilkaset w drugą, a w trzecią to już nam się nie chciało.Zaczęło kiełkować w nas podejrzenie (no dobra, w T. tak kiełkowało), że może ta ścieżka z komentowanymi lampionami to jednak należy do naszej trasy... I faktycznie - "lopka" była naszym punktem dziewiątym, "punkt dla TP" naszym jedenastym, dziesiątka też wisiała w pobliżu.
Został nam ostatni punkcik i teoretycznie wiedzieliśmy gdzie go szukać. Ale wiadomo jak się ma teoria do praktyki. Teoretycznie miał być tuż przy mecie, w praktyce okazał się tak daleko, że T. za nic nie chciał uwierzyć w moje zapewnienia, że "jeszcze dalej tym asfaltem, tam za zakrętem". Na szczęście dał się przekonać, mało tego sam pognał sprawdzić. Ja w tym czasie przeprowadzałam sondę uliczną na temat: "jak nazywa się potocznie fort leżący na terenie mapy?". Jakaś ściema z tą potoczną nazwą, bo na kilkanaście odpytanych tubylców, nikt nie wiedział.
Na metę musieliśmy już biec, bo chude minuty dyszały nam w kark. Za ten PK 2 mieliśmy ochotę zamordować budowniczego, ale... niech tam sobie jeszcze pożyje...
Drugi etap zaserwowano nam w postaci puzzli. Widząc, że konkurencja po odebraniu mapy nie wychodzi, a wręcz siada przy stoliku, postanowiliśmy nie być gorsi. Mało tego! Postanowiliśmy być lepsi! Nie dość, że sobie wygodnie usiedliśmy, to jeszcze rozłożyliśmy sprzęt i zajęliśmy się wycinankami kurpiowskimi. To znaczy bielańskimi. Nauczeni już wielokrotnym doświadczeniem, nie wyszliśmy, dopóki nie mieliśmy całej mapy złożonej co do ostatniego puzzelka. Przejście trasy było już w zasadzie formalnością.
Zauważyliśmy, że modna staje się "mińska szkoła" (vide: "Zdrowa na ciele i umyśle...") stawiania PK - to znaczy wstawianie w trasę (dla urozmaicenia????) długich, pustych przebiegów. Dodatkowo budowniczy porozstawiał w lesie mylne (a może stowarzyszone) drogowskazy. Ten na przykład wskazywał na PK 11:
Na takie zmyłki jesteśmy jednak odporni i bezproblemowo zebraliśmy co było do zebrania, a na metę dotarliśmy sporo przed limitem czasu.
Tym razem planowane 7,5 km obu etapów udało nam się przejść w 11 km.
Świetny wpis! :)
OdpowiedzUsuńGrzecznie siedząc sobie na starcie i wypuszczając kolejnych zawodników nawet nie zdawałem sobie sprawy że będą miotać nimi takie silne i skrajne emocje, włącznie z chęcią popełnienia niecnych czynów na Bogu ducha winnym budowniczym ;)
Świetny blog. Od teraz czekam z niecierpliwością na nowe wpisy! :)
A my z niecierpliwością czekamy na wyniki:-))))
OdpowiedzUsuń