Nastał sobotni świt. O ósmej trzydzieści - planowanej godzinie rozpoczęcia imprezy - w bazie słychać było głównie ciszę i tylko gdzieniegdzie przemykały pojedyncze inockie osobniki. Głównie te, które dopiero rano dotarły do Ciepielowa.
Z czasem leniwy poranek zaczął się rozkręcać, a kiedy organizatorzy wystawili na korytarz stół z pucharami za ubiegłoroczną edycję PP, emocje sięgnęły zenitu, niczym na gali oskarowej. No dobra, może i nie sięgnęły, ale mogły - przynajmniej teoretycznie.
Zwycięzcy odebrali swoje nagrody, organizatorzy przemówili (ludzkim głosem) i można było zacząć szykować się do wyjazdu. Dostaliśmy ostatnią minutę startową w pierwszej grupie wyjazdowej, co dla nas oznaczało marznięcie w oczekiwaniu na swoją kolej. Nawet daleko nas nie wywieźli, za to tam, gdzie nas wysadzono nie było ani śladu startu. Chwilę postaliśmy, wreszcie ktoś podjął decyzję, że startu należy poszukać samodzielnie. Przodem ruszyli ci, co i z pustą, białą kartką wszędzie dojdą - my za nimi.
Późna minuta startowa miała swoją zaletę - od razu wiedzieliśmy, w którą stronę trzeba ruszyć:-)
Mapa przedstawiała sugerowaną trasę przejścia od startu do mety i 13 małych wycinków, z których usunięto drożnię i warstwice. Aż się zdziwiłam, że po tych usunięciach jeszcze zostało tyle informacji, żeby zapełnić całe kwadraciki. No, postarali się twórcy mapy:-)
Tak praktycznie to została przebieżność, granice kultur i ogrodzenia. Na taka mapę jeszcze nie chodziliśmy, więc na wszelki wypadek od razu wpadłam w panikę. Skala mapy nieznana, więc nawet nie mogliśmy wyliczyć, gdzie szukać w terenie miejsc z pierwszego wycinka. Ruszyliśmy przed siebie z nadzieją, że może jednak coś rzuci nam się w oczy. Faktycznie, po przejściu pewnej odległości rzuciły nam się w oczy grupy tych, co wyszli przed nami. Jedni stali wpatrzeni w mapy, inni miotali się po okolicznych krzakach. Ewidentnie dotarliśmy do pierwszego punktu! Szybko wlepiliśmy oczy w nasze mapy - ja, żeby nie wyglądać głupiej niż inni, T. żeby coś wywnioskować. Spodobał mi się wycinek K, bo miał taki ładny zielony kolor nadziei, no i ogrodzenia pasowały. T. tradycyjnie oprotestował mój wybór i metodycznie przymierzał do terenu wszystkie pozostałe wycinki. Summa summarum stanęło na moim wyborze, co wprawiło mnie w taką euforię (ach, jaka jestem genialna!), że od razu w wyobraźni zobaczyłam się dzierżącą puchar w ręku i napawającą zwycięstwem.
Po pierwszym PK mieliśmy już jakieś przybliżenie skali mapy i rozeznanie, na co zwracać uwagę w terenie. Muszę przyznać, że nawet spodobała mi się koncepcja trasy "na ogrodzenia". W miarę dopasowywania kolejnych wycinków i zgarniania kolejnych PK, nasz optymizm rósł. W pewnym momencie udało nam się wyprzedzić dużą grupę konkurencji, za którą wciąż się wlekliśmy, starając się nie stramwaić. Na dłużej utknęliśmy w PK C, bo to niby coś pasowało, ale tak nie do końca i w efekcie trochę połaziliśmy po okolicy. PK E, już przy mecie, wzbudził nasze kontrowersje. Nie znaleźliśmy niczego małego, ogrodzonego, na czym byłby punkt kontrolny. W krzakach powiewał urwany skądś lampion, a że w pobliżu stało coś na kształt klatki, podciągnęliśmy ją pod "ogrodzenie" i spisaliśmy kod z tego lampionu. Jeszcze tylko ostatni PK i już byliśmy na mecie. Trochę weszliśmy w chude, ale ogólnie mieliśmy wrażenie, że nie jest źle.
Na mecie tradycyjnie, jak to u "Skrótów" ognisko i kiełbasa. Przezornie długo nie siedzieliśmy, żeby szybciej zacząć, szybciej skończyć i mieć chwilę oddechu przed etapami nocnymi. Zjedliśmy, zaliczyliśmy InO Mrówkę, pobrali kolejne mapy i ruszyli. Jeszcze zdążyliśmy usłyszeć, że średnie czerwone kwadraty są fioletowe, tylko drukarka na nich wymiękła (a w zasadzie to się rozsypała).
Ja też się rozsypałam po przeczytaniu opisu mapy. Słowa zrozumiałam (nie darmo skończyłam wydział polonistyczny na UJ), ale już sensu nie (tu najwyraźniej potrzebna politechnika). T. - człowiek po politechnice - już po kilku czytaniach teoretycznie wiedział o co biega. Nie wiem jakim cudem można coś wywnioskować z obróconych kwadratów z częścią wspólną z dwoma innymi kwadratami, które są przecięte jeszcze innymi.
Już przy pierwszym punkcie zebrało się całe konsylium. Spisaliśmy co tam uznaliśmy za odpowiednie i ruszyli dalej. Nie dlatego, że udało nam się znaleźć kwadraty od wspólnej części, ale dlatego, że się nie udało i odpuściliśmy je sobie na razie. Znaleźliśmy kolejny mały czerwony kwadrat z PK 14 i ... to by było na tyle. Stanęliśmy na rozdrożu - i w rzeczywistości, i w przenośni. Usiłowaliśmy coś przypasować, nawet T. trochę pasowała dziewiątka, ale sczesaliśmy połeć lasu i nic nie znaleźliśmy. Po zmarnowaniu cennych minut odpuściliśmy sobie ten fragment i ruszyliśmy na szesnastkę, bo przynajmniej było wiadomo, gdzie jest. Po drodze T. znowu miał wizję, że widzi teren z dziewiątką i nawet jakiś lampion spisał na tę intencję (do dziś nie wiem, co to było w rzeczywistości). Szesnastka na szczęście była na swoim miejscu, więc podbudowani sukcesem znów usiłowaliśmy przypasować coś do czegoś. Myślę, że byłoby to znacznie łatwiejsze, gdyby budowniczy poinformował, że mapa jest niepełna i powymazywano z niej co którąś drogę i co którąś warstwicę. Podobno niektórzy na starcie zostali zaszczyceni tą informację, my niestety nie należeliśmy do tej uprzywilejowanej grupy:-(
Idąc z PK 16 przed siebie (bo gdzieś trzeba było iść) natrafiliśmy na płoty. Mając dobre wspomnienia z etapu płotowego rzuciliśmy się na nie jak wygłodniała wataha wilków na napotkana owieczkę. Koniecznie chcieliśmy dopasować do nich PK 8. Poszliśmy więc wzdłuż ogrodzenia, ale nie - nie pasuje. No to może od drugiej strony? Też nie bardzo. Na wzgórzu za płotami przyuważyliśmy jakąś grupę buszującą od drugiej strony zagrodzonego terenu. Może to tam? Mimo, że dość daleko, ale obleźliśmy wszystkie ogrodzenia dookoła żeby dostać się na ich tyły, a z tyłu ... d... (jak to na ogół z tyłu). Zniesmaczeni sytuacją stwierdziliśmy, że czas się wycofać.
Naszym kolejnym celem stał się powrót na metę. Ja już do reszty straciłam orientację gdzie jestem i dokąd iść, T. albo wiedział, albo świetnie udawał, że wie i zarządzał odwrotem. Natrafiliśmy na jakiś podmokły teren, co pobudziło naszą czujność, bo PK 10 miał stać na skraju bagienka. Zamiast dziesiątki znaleźliśmy K. M., który przekonywał nas, że w tym miejscu to raczej powinniśmy szukać jedenastki, a w ogóle to kawałek wcześniej jest dwójka. W sumie było nam wszystko jedno co znajdziemy, byle w ogóle coś. Spisaliśmy hipotetyczne: dwójkę i jedenastkę i ruszyliśmy dalej. Po lewej stronie, tuż przy drodze pojawił się strumień, co zasugerowało nam bliską obecność jedynki. Spisany lampion mógł być stowarzyszem, albo tym właściwym, ale w zasadzie nam było to już raczej obojętne - w niczym nie zmieniało naszego kiepskiego położenia.
T. chyba jednak wiedział gdzie jesteśmy, bo już po chwili zobaczyliśmy w oddali metę. Został nam jeszcze do zebrania PK 7, który był już łatwy do zlokalizowania, a jak się okazało nieco trudniejszy do fizycznego namierzenia. Tym zajął się już T., bo ja zdegustowana zostałam na mecie.
Jedyne o czym marzyłam, to powrót do bazy, obiad i pozycja horyzontalna. Wkrótce zebrał się cały wsad busikowy i mogliśmy ruszyć.
W bazie nastąpiło nerwowe oczekiwanie na obiad i wyniki pierwszego etapu. Pierwsze pojawiły się wyniki. Piętnaste miejsce na dwadzieścia dwie ekipy zrazu wydało mi się świetnym wynikiem. Dopiero kolejny rzut oka na listę uświadomił mi, że przed nami jest kilka pozycji ex aequo, co w efekcie dawało dziewiętnaste miejsce. No, ale ostatni nie byliśmy!
Po wynikach doczekaliśmy się i obiadu. Wygłodniała wkręciłam się we front kolejki, a litościwi koledzy przepuszczali mnie coraz bliżej żłoba, słysząc mój głodowy lament. Napchałam się po kokardę, że aż z trudem wstałam od stołu, po czym ostatkiem woli dopełzłam do materaca i zaległam.
cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz