Z poobiedniej drzemki wyrwały mnie brutalne słowa T.:
- Wstawaj, za chwilę jedziemy do lasu.
Normalnie przemoc w rodzinie! Zimno, ciemno, a ten chce mnie wywieźć do lasu. Jak niechcianego psa!
Ale cóż - "sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało"...
Co pierwsze zrobili genialni orientaliści w drodze do lasu? No, co?
Oczywiście, że się zgubili! Dopiero telefoniczne naprowadzanie sprowadziło nas na właściwą drogę.
W pierwszej chwili wygląd mapy mnie zmylił. Krótki, łatwy etap - pomyślałam w swojej naiwności. Weryfikacja nastąpiła bardzo szybko.
Ruszyliśmy szukać pierwszej kropki zaznaczonej na mapie i ... nic nie udało się nam przypasować:-( Postanowiliśmy iść dalej w nadziei, że w końcu coś z czymś skojarzymy. Całkiem słuszne założenie, bo po chwili w oddali zobaczyliśmy cywilizację. Szczątkową co prawda, ale i na wycinku T jedyna cywilizacja nie wyglądała na metropolię. Znalezienie dołów z punktami było już łatwe, podobnie PK 2 w pobliżu.
Na literkach O i A (tym z warstwicami) od początku widzieliśmy pokrywający się fragment, musieliśmy tylko go znaleźć w terenie. Szukaliśmy konkretnego rozwidlenia, a jak wiadomo, w nocy wszystkie rozwidlenia dróg wyglądają jednakowo. Mimo to, jakoś udało nam się wstrzelić we właściwe.
Najpierw literka A. Niby szliśmy razem, a jednak ja na PK 4, a T. na PK 5 (a może odwrotnie) i o dziwo, udało nam się znaleźć obydwa. Może to jakaś metoda?
Zaczęło mi świtać, że punkty są rozmieszczone po obu stronach drogi i można je zebrać robiąc kółeczko, no ale my wiadomo - bez ułatwień, więc postanowiliśmy, że dalej będziemy biegać raz na jedną stronę drogi, raz na drugą.
Po A przerzuciliśmy się na O i R. Szukanie głównie wyglądało tak, że ja robiłam za świecący i ziewający znacznik, a T. tropił punkt w terenie nie przejmując się pilnowaniem skąd przyszedł i gdzie ma wrócić. Po znalezieniu punktu musiał sobie tylko powtarzać:
- Idź w stronę światła!
Zostały nam wycinki orto. Po tysiąc trzysta siedemdziesiątym obejrzeniu ich, w końcu zauważyłam, że A zwykłe i A orto pokazują ten sam teren. Znaczyło to ni mniej, ni więcej, że PK 4 i PK 16 pokrywają się i czeka nas powtórny marsz w to samo miejsce.
Na pozostałe dwa orto nie znaleźliśmy sposobu. Prawdę mówiąc widać tam było tylko punkty postawione dokładnie na niczym, a cały wycinek nocą miał wygląd jednobarwnego bohomazu bez żadnych charakterystycznych szczegółów, odróżniających go od innych wycinków.
Na mecie autor trasy przyznał, że przed awarią drukarki, wyglądało to jakby lepiej.
Na ostatni, najdłuższy etap strasznie mi się już nie chciało iść. A jak zobaczyłam mapę, która w większości była białą kartką, miałam ochotę uciec z krzykiem. No, ale czego się nie robi dla ukochanej osoby ... (Która to osoba będzie chyba musiała jakoś odpracować moją krzywdę.)
Start etapu był oddalony od mety poprzedniego o ponad pół kilometra, co już wystarczająco zniechęcało do ruszenia zadnicy. Powlokłam się jednak jako ten skazaniec. W mapę patrzyłam już tylko z uprzejmości, nie wnikając specjalnie w jej treść. T. skupił się na szukaniu najbliższego punktu i w ten sposób przeoczyliśmy początek LOPki. Czy straciliśmy jakiś punkt - nie wiem.
Po dojściu do pierwszego trójmasztowca (bo autor mapy zagrał sobie z nami w statki) usiłowaliśmy jakoś dopasować do siebie wycinki. Bez większych sukcesów zresztą. W tej beznadziejnej sytuacji zastał nas nadjeżdżający tramwaj. Duuuży tramwaj. Tak duży, że uznaliśmy, że dwie osoby więcej już nie robi różnicy i najbliższy PK zebraliśmy na sępa. Potem tramwaj pojechał w jedną stronę, a my w drugą. T. usiłował mi tłumaczyć gdzie i dlaczego idziemy, ja entuzjastycznie potakiwałam, ale czemu potakiwałam - zupełnie nie wiem.
T. co chwilę zostawiał mnie samiuteńką na pastwę losu i znikał gdzieś w oddali, a po powrocie objaśniał co i gdzie znalazł. Zupełnie nie wiem po co, bo ja duchem byłam już na mecie.
Gdzieś w międzyczasie spotkaliśmy A. K., potem M. K. i każdy z nich w tym samym miejscu rekomendował nam zupełnie inne punkty do znalezienia w okolicy. Jak widać, nie tylko my mieliśmy problem z ustaleniem swojego położenia. To znaczy ja od początku wiedziałam, że nasze położenie jest co najmniej żałosne.
Poza dwoma przypadkami jakoś nie przypominam sobie żebyśmy zbierali coś z LOPek, a powinniśmy aż 8 punktów z nich mieć. Czy omijaliśmy LOPki, czy nie patrzyliśmy po drzewach, czy ja się już tak zupełnie wyłączyłam - trudno powiedzieć.
T. co chwilę patrzył na mnie badawczo i - jak potem przyznał - czekał tylko kiedy tak, jak na Podkurku, zacznę grozić rozwodem. A tymczasem ja postanowiłam być twarda i choćbym miała paść na pysk, nie odezwać się ani słowem na ten temat. Wytrwałam w postanowieniu! Na metę doszłam z uśmiechem na ustach. No dobra, może to coś na ustach bardziej przypominało grymas bólu, ale z założenia miał być uśmiech.
W lesie spędziliśmy grubo ponad cztery godziny i zrobiliśmy chyba z milion kilometrów. Nawet przeliczenie ich na stracone kalorie nie rekompensuje mi jednak strat moralnych. Zaczynam rozumieć przysłowie: "Co za dużo, to niezdrowo"!
Uroczyście oświadczam, że nie dam się zaciągnąć na żadne tezety ogólnopolskie i nie dam sobie więcej wcisnąć kitu, ile to ja się na nich nauczę!
Koniec! Kropka! pl.
cdn. lub nie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz