Napisałam "następnym razem" i T. ten następny raz wymógł na mnie.
Zaczęłam od przygotowania taktycznego. Najpierw obejrzałam wszystkie dostępne mapy, potem (przy okazji trina) zrobiłam rozeznanie terenu, no - części terenu, a na koniec przeleciałam się po ulicach street viewerem. Wyszło mi, że nawet jak zginę, to nie na wieki, więc panikę będę sobie mogła odpuścić.
Potem postanowiłam nauczyć się tych dziwnych znaczków, co to biegacze sobie do rękawa przyklejają, żeby fajnie wyglądać.Co prawda od wielu osób słyszałam, że w mieście to tak raczej nienachalnie jest to potrzebne, ale postanowiłam pójść na całość. T. dał mi nawet jakiś programik, który miał mnie odpytywać. Te trudniejsze znaczki (trudniejsze według programu) to od razu weszły mi do głowy, za to te najczęściej używane wciąż mi się myliły. No to jednak przyjęłam obowiązującą wersję, że nie jest mi to potrzebne.
W dniu zawodów T. przebrał mnie za biegaczkę. Chyba od dawna o tym myślał, bo okazało się, że tak jakoś powoli (przy jego pomocy) skompletowała mi się cała biegacka garderoba. Jak się zobaczyłam w lustrze, to padłam z wrażenia. Za sam wygląd powinnam dostać pierwsze miejsce! Nawet nową czołówkę mi kupił!
Odradził mi tylko branie mojego "orientalnego" plecaczka, co to robi za reklamę InO i miałam straszny problem gdzie włożyć te moje tysiąc pięćset niezbędnych rzeczy, co to każda szanująca się kobieta powinna mieć przy sobie. No to stwierdziłam, że skoro i tak jestem już bez zasad moralnych (bo ostatnią było, że nie biegam, a jedynie kroczę dystyngowanie) to i szacunek mogę sobie odpuścić.
Tak więc bez zasad i szacunku do samej siebie (ale za to z jakim wyglądem!) stawiłam się na starcie imprezy. Mieliśmy w zapasie dużo czasu, więc spokojnie obejrzałam sobie miejsce startu, oswoiłam się z nową formą chipa i zrobiłam wrażenie na znajomych (na razie samym przybyciem). Wnioskując z ilości znajomych orientalistów, to nie ma zmiłuj - jak się chodzi, to i biegać trzeba!
W końcu nadeszła godzina naszego startu. T. leciał pięć minut przede mną, miałam więc możliwość zorientowania się, w którą stronę trzeba ruszyć. Głupio byłoby wyjść za linię mety, stanąć i kontemplować mapę.
Zegar startowy pipnął i wyrwałam przed siebie. Do najbliższego rogu, bo za nim (kiedy już nie musiałam robić wrażenia na oczekujących swojej kolejki biegaczach) zwolniłam znacząco, żeby sprawdzić na mapie: co dalej? Mapa mówiła, że prosto przed siebie. Już z daleka widziałam gdzie wszyscy zatrzymują się (a co zdolniejsi to tylko zwalniają), więc znowu przyspieszyłam, dopadłam, sprawdziłam czy numerek się zgadza i pipnęłam. No fajnie to pipa!
Drugi punkt blisko i znowu biegacze przy nim, więc łatwizna. Trzeci był mi znajomy z wcześniejszego rekonesansu, więc biegusiem do niego, nie tracąc czasu na mapę. Do czwartego ostrożnie, zresztą już się trochę zdyszałam. Piąty przeleciałam i musiałam wrócić. Zupełnie nie rzucał się w oczy, schowany w kąciku. Kilka osób też wracało do niego, jak przyuważyłam. Szósty bliziutko piątego, a w drodze do siódmego udało się przebiec przez ulicę nie wpadając pod żaden pojazd. Bo jak tak człowiek leci i gapi się w mapę, to różnie się może zdarzyć.... Z siódemki na ósemkę dzieci i młodzież darły równo pod górę po skarpie, ja oszacowawszy swoje siły, poszłam schodami. Może i nadłożyłam drogi, ale bałam się, że skarpa mnie dobije. Do dziewiątki to już biegłam/szłam w jakimś tłumie, bo nastąpiło nagłe nagromadzenie luda. Podbiłam dziewiątkę i w jakimś atawistycznym odruchu ruszyłam za idącymi przede mną. Do tego nie patrząc na mapę! Pół minuty później stałam sama na skwerku i nie wiedziałam gdzie jestem i w którą stronę się ruszyć. Obeszłam więc skwerek dookoła i wreszcie trafiłam na punkt. Pipnęłam sobie i zorientowałam się, że to dziewiątka, przy której już byłam wcześniej. No, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. A skoro wiedziałam, to i do dziesiątki trafiłam bez problemu, jedenastka okazała się znajoma z autopsji, a potem już tylko przelot do mety. Jakiś biegacz wyglądający bardzo profesjonalnie minął mnie pędem na tej ostatniej prostej, a we mnie odezwał się duch walki. Co? Ja nie dam rady mu dorównać??? Dałam radę!!! Co prawda tylko na kilku metrach, ale na początek dobre i to!
A na mecie fotoreporterzy (no dobra, jeden), wywiady (no i jak było? jak?) i szczera radość z mojego powrotu (nie trzeba mnie szukać).
A oto dowód rzeczowy, że "następny raz" nastąpił:
Cytując klasyka: fiu fiu! :)
OdpowiedzUsuńJa bym nawet zaryzykowała: fiu, fiu, fiu, fiu!
OdpowiedzUsuńRyzykantka ;)
OdpowiedzUsuń