Ruszyliśmy razem z T. Zanim dobiegłam do pierwszego punktu już go straciłam z oczu. Spotkałam go jednak już przy dwójce i od razu tego pożałowałam.
- Tam jest punkt - wysapał i machnął ręką za siebie.
Faktycznie - punkt był - tyle, że nie z mojej trasy. Na szczęście przytomnie sprawdziłam kod przed podbiciem i to uratowało mi skórę. Wróciłam na swoją trasę, ale minutę już zmarnowałam:-(
Zawsze uważałam, że facetom nie można tak bezgranicznie wierzyć i nie wiem co mnie zaćmiło.
Trzeci punkt na górce. Bohatersko wbiegłam na nią i chwilę miotałam się po szczycie zanim znalazłam lampion. Druga minuta w plecy.
Do czwartego na dół i z powrotem na górkę. Prawie wbiegłam. Podbiłam co trzeba i poczułam jak odcina mi prąd. Żeby jakoś usprawiedliwić chwilę postoju, wyjęłam kompas i starannie ustawiłam azymut na piątkę. Po czym statecznym krokiem ruszyłam w jej kierunku. Azymut się sprawdził, więc na szóstkę tą samą metodą, tyle, że znowu biegiem. Muszę popracować nad arytmetyką, bo machnęłam się na liczeniu przeciętych dróg i punktu zaczęłam szukać o jedną drogę za blisko. Miotnęłam się w jedną stronę, potem w drugą, a potem pomyślałam i doszłam w czym rzecz. Ze trzy minuty w plecy. Żeby nadrobić - dalej pełnym pędem. Przy punkcie zastanawiałam się już - iść dalej, czy usiąść i poczekać na cud.
Jednak poszłam. Znowu azymutem, żeby rzecz już przećwiczyć do końca. Zaczęłam nawet podbiegać. Siódemka może niezbyt dokładnie tam, gdzie typowałam, ale tuż obok, więc w sumie bez problemu. Ósemka na wyciągnięcie ręki. Od ósemki znowu zaczęłam biec. Niczym szkapa dorożkarska, co to jak czuje dom, to przyspiesza. Oczywiście mój organizm od razu się zbuntował i przy cmentarzu zaczęłam zazdrościć jego lokatorom, że oni to sobie leżą, a ja nie. Do dziewiątki już się dosnułam na rezerwie, a tu jeszcze trzeba było wrócić na metę. Pewnie bym sobie odpuściła i zaległa gdzieś przy drodze, gdyby nie to, że od strony szkoły nadbiegały kolejne (jeszcze rześkie) osoby i trochę wstyd mi było. Trochę idąc, trochę biegnąc dotarłam do ogrodzenia szkoły i dalej (żeby zrobić odpowiednie wrażenie) już pełnym pędem.
Wpadłam, oddałam kartę startową, osunęłam się na ławkę i jęknęłam - wody!
T. zamiast mnie tą wodą reanimować, to sobie wolał sesję fotograficzną uskuteczniać, a ja już rozważałam dylemat - zemdleć, albo nie zemdleć? Oto jest pytanie! Ostatecznie, podjęłam decyzję - nie tym razem.
A tak wpadałam na metę:
Poza ławką, na której nie znaleźliśmy potrzebnego napisu (za to wiele innych), reszta poszła bezproblemowo. Był nawet ulubiony, a ostatnio już niemal nie używany wypełniacz trasy - stacja trafo:-)
Robienie synchronicznie czterech tras po starówce i okolicach jest - trzeba przyznać - nie lada wyzwaniem. Głównie logistycznym. Każda pomyłka w układaniu marszruty skutkuje dodatkowymi kilometrami.
Powoli zaczynało się ściemniać, a my wciąż nie mieliśmy wszystkich punktów. Co gorsza, coraz trudniej było wypatrzyć szczegóły, o które pytali autorzy tras. W końcówce już gnaliśmy z punktu na punkt niemal na oślep. W efekcie przebiegając przez jezdnię pomiędzy dwoma przejściami, wpadliśmy wprost na patrol policyjny. Głupio im było nie zareagować, ale niespecjalnie też mieli nastrój do wlepiania mandatów. Polubownie ustaliliśmy, że do przejść jest więcej niż sto metrów (a jak mniej to przecież nie będziemy mierzyć), a my już nigdy w życiu nie przejdziemy przez jezdnię poza pasami, choćby było do nich nie sto metrów, ale sto kilometrów.
Nogi dzisiaj weszły mi już nawet nie do d..., ale co najmniej w szyję, a T. zapowiada na jutro kolejne trina. Jeszcze kilka takich akcji, a na słowo trino będę z krzykiem uciekać przed siebie. Byle jakoś dotrwać do tej złotej odznaki, potem da mi spokój!
Zdradzę tajemnicę, że potem będą kolejne stopnie odznaki trino... ;)
OdpowiedzUsuńTy to umiesz pocieszyć! :-)
OdpowiedzUsuńPolecam się :)
OdpowiedzUsuń