środa, 5 lipca 2017

Relacji alternatywnej dzień drugi czyli "Totalna wtopa"

 Nie lubię spać przy zamkniętych oknach, a najbliższe z okien nie miało żadnego wypustka by je otworzyć. W efekcie te kilka godzin bardziej przeleżałem niż przespałem. Wreszcie, gdy brutalnie obudzono Dyrekcję by stratowała zawodników, wstałem po cichutku nie budząc Renaty.  Kanapka z pasztetem i woda mineralna – tak zaczynał się dzień drugi. I dylemat – czekać na TMWiM, a wcześniej jechać na rower lub pobiec na BnO? A może etap potrójny? A co tam, biorę na bary ten potrójny. Jeden z nich to dojściówka/zejściówka do startu dwóch pozostałych. Start ten w znanym miejscu – przy krzyżu z armaty w Budach Grabskich. Moje tereny! Moje, bo kilka lat temu robiłem tam etap na NMP i właściwie sam rysowałem mapy podkładowe większości terenu. No dobra, z jednego etapu kilka miejsc rozpoznałem – stawiałem tam moje lampiony! Ale najpierw trzeba dojść. Główną drogą szukając po bokach kilku wycinków. Owszem, kilka zagwozdek bo wycinki wygryzione, ale raczej łatwizna i właściwie zero stowarzyszy. Doszedłem do krzyża i oglądam dokładnie mapy pozostałych etapów.  Idąc na pierwszy punkt etapu #011 mogę zgarnąć pierwszy PK102 etapu #012. Ale reszta to jakieś krążenie zygzakiem pomiędzy mapami bez wyraźnych punktów orientacyjnych. Chyba jednak będę robił je rozdzielnie. Najpierw #011 po „moim” terenie. Szukanie wici ufoludków. Pierwszy PK znam. Owszem, chwilę dołów szukałem, bo gdy stawiałem swoje punkty w marcu, to nie było poszycia i wszystko było widoczne z daleka. Zastopowała mnie dopiero wić oznaczona literką F – ścieżka prostopadła do skarpy była mało widoczna i do samej skarpy nie dochodziła. Także tradycyjnie już miałem problemy z elementem „G”. Dobra i tak będę wracał, więc zostawiam go na później. Czyli sprawnie przedzieram się nad Balaton i zaczynam odwrót – zostają mi już jednoznaczne przypasowania pozostałych elementów. Punkt G, jak podejrzewałem, jest po drugiej stronie cieku – czyli teren mi już obcy, ale punkt łatwy do znalezienia. Mam komplet w tym etapie, czyli czas na #012, czyli satelity. Wyciągam kartę tego etapu i coś mi się nie zgadza. W ferworze walk z wieloma kartami wyniki #11 powędrowały częściowo na kartę od etapu 11, a częściowo na kartę etapu 5. Robię dopiski dla sprawdzających. Stanowczo trzy karty na raz to za dużo. PK 112 w znanym mi miejscu i całkiem niedaleko PK G. Po drodze spotykam konkurencję dopiero rozpoczynającą zabawę w tych etapach. Oczywiście idąc na PK 112 przeszedłem obok  PK 106. Ale optymalizacja w moim wydaniu!
Problemy zaczęły się przy PK 103. Są skarpy, nawet podobne do tego co narysowane na mapie, ale lampionu brak. Mierzymy, chodzimy, jak nic BPK. My to znaczy ja i obok co chwila pojawiający się Jacek z Joasią. Ogólnie etap „normalny”, jedyne problemy z ostatnim dla mnie PK 104 – idąc do niego od PK 115 wstrzeliłem się w złą drogę. Ale koło tego PK 104 spotkałem jednych z liderów PP, którzy mieli poważne problemy ze znalezieniem się w terenie. Uratowałem ich. Teraz do cywilizacji i zejście do bazy drugą połową etapu nr #005. Tu trafiam na jakąś wycieczkę snującą się po asfalcie i fotografującą niczym japońscy turyści wszystko wokoło. Szczególnie zastanawiali mnie faceci obwieszeni sprzętem foto, cykający „artystyczne” zdjęcia w samo południe wszystkiemu w około – szczególnie krajobrazom. Szkoda sprzętu na takie zdjęcia!
Zejściówka kończyła się w sposób nieoczekiwany i nie wskazywała jak powrócić do bazy. A na przeszkodzie stała rzeka Rawka. Widziałem , że jest tam w okolicy most, ale tego terenu na mapie nie było. Most był, a za mostem „na azymut” w kierunku bazy. Po drodze jakiś buldożery, TIR ze słupem – czyżby prąd przywieźli??? Droga coraz mokrzejsza. Przeskakuję przez jakieś cieki, łamię sobie kijek by przedrzeć się przez wodę po jakiś gałęziach. Bo buty po nocnym etapie prawie mi doschły – szkoda ich moczyć! Ostatnia przeszkoda – nie do przejścia suchą nogą, a w około zasieki z zerwanych przewodów. Zostaje mi zdjąć buty i ostrożnie omijając druty (mam nadzieję, że bez napięcia) przedrzeć się na przybazową łączkę. Na metę zdążam przed czasem –ufff.

W bazie senna pustka, a gdzieś w oddali grzmi. Renata ponoć niedawno wyszła na etapy TMWiM. Co będę siedział, także pójdę choć na jeden. Wylosowuję jakieś komety. Niby tylko trzy, to się zmienia, tamto zamienia i lustruje. Łatwizna. Tak mi się wydaje. Idę na pierwszy oczywisty PK. Dobra, jak teraz wejść do lasu. Kombinuję, przesuwam, obracam lustruję. Jak mi jedno pasuje, to gdzie indziej nie pasuje! Co jest??? Jądra nigdzie mi nie pasują, ale dopasowuję płomienie z jednej z komet. Idę na PK. Próbuję iść na następny z tych płomieni i… kicha. Nie zgadza się. Zaczynam brutalne przeczesywanie terenu. Chwilami trafiam na element zgadzający się, to coś wpisuję na kartę, ale za każdym razem zmienia mi się dopasowanie elementów. Spotykam wracających z etapu Andrzeja ze Sławkiem – także wkurzeni mówią, że nic się nie zgadza. Postanawiam w akcie rozpaczy przejść po „komach” komet, bo one są w planie mapy, a resztę – jak się trafi. Mało jest tej komy, więc nie idzie łatwo. Wreszcie daję sobie spokój – mapa się nie składa zupełnie. Zaczynam wbijać „świadome stowarzysze”. Ile mam PK na charakterystycznych drzewach – trzy, więc wbijam brakujące. Podobnie ze skrzyżowaniami itp. Jeśli nie trafi na PM, będę miał masę stowarzyszy, a sprawdzający ubaw w czasie sprawdzania. Zniesmaczony wracam do bazy. Teraz to wiem, że
płomienie były do dopasowania oddzielnie – dlatego nic mi się nie zgadzało!
Co by tu zjeść?

Bo jedzenie dopiero się robi...

Może Ania ma coś dobrego?
Dobrze, że choć to dla mnie zostało!

W bazie czeka Moja Druga Połowa i wreszcie coś z grilla. Do nocy chwilę czasu, więc jadę na rower. Etap najkrótszy, ale ma najwięcej PK. Dostaję mapę. Znowu Budy Grabskie, z których wróciłem. Ile można! Na początek zjazd nad rzekę. Mylę drogę i usiłuję zamienić rower na łódź podwodną. Gdy staję przed akwenem „nie do przebycia”, łapię swój błąd i się wycofuję.

Pomiędzy klockami hamulcowymi a obręczami masa błota, podobnie na przerzutkach i w łańcuchu  i nawet w łożyskach pedałów- od tej pory moja jazda wzbogacona jest ciekawymi efektami dźwiękowymi. Ogólnie drogi fajne, przejezdne, tylko nie wiadomo po co  PK 251 i PK 253. Chyba by tylko nabić kilometry tam i z powrotem.
Jedni wracają z etapów dziennych, inni idą na nocne. Tych wracających łatwo rozpoznać gdy orientują się gdzie byli i co zwiedzili;-)


Wieczór - kolej na etap nocny.  Wcześniej wraca prąd, można podładować latarkę i się umyć. Renata po etapach dziennych „padła”, odmówiła dalszej współpracy. Mi został etap pojedynczy… z dojściówką do… Bud Grabskich. Teren znany z etapów dziennych i rowerowego! Trzeba iść. Najpierw na most. Jakiś prosty ten etap się wydaje. Potem kapliczka, potem rów przeciwczołgowy. Dalej jakieś takie podobne obniżenie do etapu dziennego. Biorę. Dalej powinny być znaczące kopczyki. Idę przecinką, odmierzam odległość, zbaczam w las- płasko. Coś nie tak, wracam odmierzam… i to samo. Próbuję to kilka razy bez skutku, a czas leci. To zniechęcony idę szukać PK 49. Nie ma! Nie ma drogi przy której być powinien!  Zaczynam się zastanawiać – a może to nie ta przecinka? Idę dalej – młodnik i  jest lampion! Wprawdzie nie górka ale dołek, ale jest. Coś tam noc wcześniej słyszałem, że chodzi o takie górki  z dołkiem na środku, więc może nie tego szukałem co trzeba?  Znajduję i pozostałe górkodołki. Czyli poprzedni PK na złej przecince wziąłem? Idę szukać właściwego, ale po ciemku ani obniżenia, ani lampionu nie widać. Szkoda czasu na szukanie. Idę na te najdalsze punkty, które już dzisiaj odwiedziłem za dnia. Jeden wpełzł pod most – musiałem wpełzać za nim. Na najdalszych PK znowu spotykam Andrzeja ze Sławkiem. Są dosyć zagubieni i padała im latarka. Zagubili się także na dojściówce robiąc z 5 km zamiast 1,5. Użyczam swój zapas światła i lecę na metę, bo tych górkodołków szukałem zbyt długo. Na dobiegu do bazy gubię się: do tej pory w ścieżkę trafiałem przebiegając koło warczącego generatora ZE, ale skoro prąd wrócił , generator odjechał…. Przebiegłem się nad rzekę niepotrzebnie. Dobra – szybkie piwo, coś na ząb i spać. Mam za sobą 8 etapów dwa zostawiam na niedzielę. Licznik w zegarku wskazuje ponad 88 tys. kroków, a łącznie z piątkiem przekraczam magiczną liczbę 100 tysięcy. Znacznie więcej niż na normalnej 50-tce!
c.d.n.

3 komentarze: