środa, 5 lipca 2017

Rowerowe grzybobranie na orientację.

W niedzielę obudziłam się po dwunastu godzinach snu z mocnym postanowieniem, że nie ruszę się z bazy ani na krok. Olał resztę etapów. W postanowieniu umacniała mnie pogoda – deszcz ponuro kapał i kapał. Co prawda prognozy mówiły, że ma przestać, ale i tak bolała mnie prawa kostka i nie chciałam jej nadwyrężać. Gdzieś po głowie plątała mi się myśl, że ewentualnie można by na kurki, co to je podczas sobotnich etapów widziałam, ale do tego przydałaby mi się pełna mapa, żeby nie kombinować po wycinkach, bo łatwo się zgubić. 

Ci co wstali, wyszli na etapy, a ja plątałam się po bazie jak smród po gaciach. W końcu Barbara zauważyła, że ból kostki niespecjalnie przeszkadza w jeździe na rowerze, a przecież deklarowałam się na jeden etap rowerowy. Nooo, w sumie… Problemem było jedynie zdobycie roweru bez ramy, bo z ramą to dla mnie kalectwo lub śmierć. Z opresji wybawiła mnie Chrumkająca Ciemność, która z chęcią pożyczyła swojego pięknego różowego rumaka.
Dostałam do wyboru dwie mapy i od razu wybrałam tę, na której było moje miejsce kurkowe. 
Mój pierwszy w życiu wyjazd na rowerową jazdę na orientacje wywołał pewne poruszenie. Darek W. doradzał spisanie testamentu, Chrumkający tłumaczyli mi jak działa rower, a zwłaszcza biegi, ktoś doradzał zacząć od cmentarza (czy to coś miało znaczyć???), a moje inockie dziecko – Ania zawołało dramatycznie, kiedy już odjeżdżałam:
- Mamo!!!!! Nie rób tego!!!!
Przepadło.
Najpierw faktycznie pojechałam po punkt na cmentarzu, bo byłam tam już kilka razy i wiedziałam jak dojechać. Po zjechaniu z utwardzonej drogi musiałam szybko zweryfikować swoje wyobrażenia o terenowej jeździe rowerem. Do tej chwili byłam przekonana, że na rowerze to przejadę całą trasę sucha i czysta, bo przecież nie stykam się z powierzchnia gruntu, a tymczasem… Już po chwili buty miałam przemoczone od traw, nogi porysowane od roślinności i tylko czysta wciąż byłam, bo akurat nie było błota. Na wycieczkę ubrałam się oczywiście adekwatnie do moich wyobrażeń o rowerowym InO, czyli gołe łydki i biała kurteczka. Po zgarnięciu punktu z cmentarza odbyłam naradę z samą sobą, czy na grzyby to od razu, czy na koniec. Ustaliłyśmy, że na koniec, bo jak pojadę najpierw, to może braknąć czasu na jakiekolwiek PK, a wracać z jednym to jednak nie honor. Postanowiłam na pewno zebrać 201, 211, 212 i 213, a potem to w zależności od stanu nóg i siedzenia. Na 201 mogłam wybrać jeden z dwóch wariantów – do asfaltu i w prawo, potem w lewo w drogę i jeszcze raz w lewo w przecinkę albo na asfalt w lewo i w prawo w przecinkę. Dojechałam do asfaltu, skręciłam w prawo (bo łatwiej), ujechałam kawałeczek, zmieniłam decyzję, przeprowadziłam rower na drugą stronę jezdni, zmieniłam zwrot i pojechałam drugim wariantem. Zanim dojechałam do punktu byłam już mokra po pas i z lekka upstrzona błotem. 211 łatwy do namierzenia, bo kapliczka rzuca się w oczy, poza tym to na zakręcie drogi. 212 też nie wyglądał groźnie, a jednak droga do niego była jedną wielką niepewnością. Największy problem miałam z szacowaniem odległości. W marszu to już mniej więcej wiem, czy to już, czy jeszcze nie; na rowerze, mimo, że jechałam wolno, jakoś wszystko tylko migało mi przed oczami i co się zorientowałam gdzie jestem, to już byłam gdzie indziej. Za mostkiem skręciłam w pierwszą dostępną ścieżkę w lewo, ale jakoś nie byłam pewna czy to ta właściwa, szczególnie, że w terenie wszystko było inaczej niż na mapie. Jedynie kierunek się zgadzał. (Jak to dobrze, że wynaleziono kompas.) Jechałam i jechałam i nie wiedziałam czy jestem za blisko, czy za daleko. Jakieś lampiony po drodze były, ale żaden mi nie pasował. Już miałam się poddać, ale zauważyłam, że rzeka przybliża się do mojej ścieżki, a za chwilę pojawiło się skrzyżowanie z lampionem. Bingo! Na 213 prościuteńko, a u celu mogiłka, która upewniła mnie, że jestem tam gdzie planowałam być. Teraz należało podjąć decyzję co dalej – jechać na dość oddalony 214, czy wracać w stronę kurek? Oczywiście, że przeważyły kurki. Postanowiłam przedostać się do drogi na południe, ale ścieżka, która wydawała mi się właściwa jakoś zanikła i nagle znalazłam się w szczerym polu. Bez roweru nie byłoby problemu – azymut i przez krzaczory, ale jak targać tę kupę żelastwa przez wszystkie przeszkody terenowe? No jak? Prowadziłam więc rower aż do pierwszej napotkanej ścieżki, a potem kombinowałam milionem dróżek, byle na południe. Udało się.
Kiedy jechałam już właściwą drogą powrotną, nagle mignął mi lampion z moimi inicjałami. Zrobiłam wielkie oczy i tak mnie to wzruszyło, że od razu dałam po hamulcach i uparłam się zrobić sobie z nim fotkę. Z nim i z rowerem jednocześnie. Jak ktoś myśli, że to jest łatwe bez wysięgnika, to się grubo myli. Co ja się nakombinowałam, żeby był choć skraweczek roweru, lampionu i mnie. Udało się. Tak wyglądają wielkie oczy pod lampionem.
Kawałek dalej spotkałam Chrumkającą Ciemność i już myślałam, że wyruszyli na poszukiwanie swojego roweru, ale nie – szli na etap. W okolicy bazy, obok której musiałam przejechać, kręciło się sporo osób, a miałam nadzieje, że przemknę jakoś tak niezauważona. Przed mostkiem mało nie rozjechałam Kazia, bo wyszedł mi na środek drogi, a potem jeszcze zaczął wybrzydzać, że rower bez mapnika, że do mostku nie zjeżdżam, tylko prowadzę rower i w ogóle.
Do 203 wcale nie było tak łatwo, jak wynikało z mapy. Poległam na odległościach, bo jak się nie wie ile się przejechało, to trudno skręcić we właściwą ścieżkę. Po chwili zakręciłam się tak, że w ogóle nie wiedziałam gdzie jestem. Pewnikiem było tylko to, że rzeka jest na północ ode mnie i tego trzeba się trzymać. Wykorzystywałam więc każdą ścieżkę prowadzącą na północ i w efekcie wyjechałam idealnie na mostek, na którym stał punkt. Czy już mówiłam, że kompas to cudowny wynalazek? Szybko spisałam kod z lampionu i choć kusiło mnie jeszcze 204, to odpuściłam, bo tuż przy nim był 205, a jak by mnie wciągnęło to i dalej bym pojechała. A kurki czekały. Ruszyłam wąską ścieżynką nad samą rzeką w stronę drzewa przy cypelku, gdzie dzień wcześniej na etapie widziałam całe połacie grzybów. Były! Czekały na mnie! Nikt ich nie zebrał! Schowałam rower w krzakach wyjęłam mapę z koszulki, bo koszulka miała robić za koszyk na grzyby i zaczęłam schodzić na skarpę. Nie było to wcale takie łatwe, bo skarpa dość stroma, śliska i co chwilę zjeżdżałam po kawałeczku w dół. Ręce miałam zajęte grzybami i nie bardzo miałam się jak trzymać. Darka, który by pchał nie miałam pod ręką i musiałam liczyć tylko na siebie. W jednym momencie już byłam przekonana, że grzybobranie zakończę w rzece, ale zatrzymałam w ostatnim momencie. Za to znalazłam kolejne piękne kurki, więc chwila strachu była tego warta. Kiedy wyczyściłam już całą skarpę co do ostatniego grzybka, wdrapałam się na górę i stanęłam przed poważnym dylematem – co dalej z tymi grzybami? Gdzie je wsadzić żeby przetrwały drogę do bazy? Z kurtki zrobiłam prowizoryczny worek, do niego wsadziłam dwie koszulki grzybów, trzymałam to jedną ręką, a druga walczyłam z rowerem. Jechać się bałam, więc prowadziłam wypatrując po drodze, czy aby coś się jeszcze pod nogami nie zażółci. Tak szłam, szłam oddalając się od bazy, bo postanowiłam wracać porządną drogą, a nie ścieżkami i musiałam do niej dotrzeć i w końcu dotarło do mnie, że tą metodą to do bazy dotrę na wieczór. Nie było zmiłuj – jakoś trzeba było wsiąść na rower i pojechać. Zupełnie nie wiem jakim cudem udało mi się prowadzić jedną ręką, w drugiej trzymać zawiniątko z grzybami, nie wygrzmocić się, w nic nie wjechać i nie zgubić cennego trofeum. Tuż przed bazą znowu spotkałam Chrumkających i o dziwo, znowu szli na etap, a nie na poszukiwania zaginionego roweru. Ci to mają do mnie zaufanie…
Na metę podjechałam jakby nigdy nic, jakbym całe życie spędziła na rowerze i taki etap to dla mnie banał i pestka. I wiecie co? Doszłam do wniosku, że jak z jakiegoś powodu nie będę mogła chodzić, to przerzucę się na rower. Daje się to ogarnąć.

1 komentarz:

  1. Super pomysł, ja często jeżdżę na wycieczki rowerowe. Bagażniki od http://www.amos.auto.pl są tu bardzo pomocne.

    OdpowiedzUsuń