wtorek, 4 lipca 2017

Rondysta i jego facetka.

Na sobotni dzień zaplanowaliśmy z Darkiem zrobić etapy TMWiM, póki jeszcze mamy siłę. To znaczy ja już nie  miałam, ale wmawiałam sobie, że mam. O wpół do dziesiątej obudził mnie sms od Tomka z informacją, że już jest na śródetapiu. Wpół do dziesiątej! A ja byłam z Darkiem umówiona na dziesiątą. Zaspałam, ale na szczęście Darek nie opuścił mnie w biedzie, tylko cierpliwie czekał aż się doprowadzę do stanu używalności.

W opisie mapy tego etapu Darek W. przeszedł sam siebie. „Fasetki rondysty pawilonu” powaliły mnie na glebę i myślałam, że już się psychicznie nie podniosę. Oswoiłam tę trudną frazę do rondysty z facetką w pawilonie i to trochę pomogło. Sto razy dopytując się autora co jest czym na rysunku, jakoś udało się posklejać mapę i mogliśmy ruszyć. Już na pierwszym punkcie nabrałabym się na stowarzysza, bo dałam się zasugerować Andrzejowi K., który pokazywał, że tam na drzewie jest punkt. Oczywiście nie nasz. Dobrze, że Darek był czujny. Drugi punkt na cmentarzu, więc już z zawiązanymi oczami mogliśmy iść na pamięć, bo co etap to tamtędy się przechodziło. Trzeci kolejny PK blisko, ale za rzeczką. Stanęliśmy przed dylematem – nadkładać drogi i iść na mostek, czy próbować sforsować rzekę. O dziwo, to Darek zaproponował zmierzenie się z rzeką, na co ja oczywiście przystałam z ochotą. Andrzej i Sławek, którym wciąż po drodze było z nami, polecieli naokoło.
Ponieważ jeszcze mieliśmy suche buty, zdjęliśmy je, podciągnęli spodnie i najpierw do wody zszedł Darek asekurowany przeze mnie, a potem ja asekurowana przez niego. Zejście było dość strome i szkoda byłoby wpaść i całkiem się zmoczyć. Rzeczka była płytka i niezbyt szeroka, więc przejście nie stwarzało żadnego problemu. Na drugim brzegu usiłowałam dokonać cudu, żeby czystą nogę wsadzić w skarpetkę i do buta. Efekt był taki, że lewą nogą wpadłam do wody w skarpetce, a prawą już w bucie. I tyle w temacie kombinacji z rozbieraniem się. Z równym skutkiem mogłam iść tak, jak stałam.

To, że przeszliśmy przez wodę nie załatwiało jeszcze sprawy. Drugi brzeg miał jeszcze wyższą skarpę do pokonania niż pierwszy i jakoś trzeba było się na nią wdrapać. Wlazłam tak gdzieś do 1/3 wysokości i poczułam, że zaczynam się zsuwać. Bardzo, bardzo nie chciałam wpaść całym ciałem do wody, wrzasnęłam więc z desperacji do Darka:
- Pchaj! Pchaj!
Nie trzeba było go więcej zachęcać – złapał mnie za tyłek i zaczął pchać. Nooo, nie przypuszczałam, że na stare lata spotkają mnie jeszcze takie atrakcje, więc korzystałam z okazji, a żeby nie przestał, wciąż zachęcająco pokrzykiwałam:
- Pchaj! Pchaj!
Ooooo, jak on pchał… Jak on cudownie pchał… Noo, tak pchał, że po chwili byłam już na górze. A na górze, w pewnej odległości, na drodze stał Andrzej ze Sławkiem i z zainteresowaniem przyglądali się naszym wyczynom. Przypominam, że oni poszli naokoło przez mostek, my zaś wybraliśmy drogę na skróty.
Kolejne trzy PK – 45, 44 i 43 nie nastręczyły większych trudności, ale cały czas nie mieliśmy dopasowanego wycinka z PK 55 i 56, o których wiedzieliśmy tylko, że mają być na drodze odchodzącej od asfaltu. Ale na której??? I z 44 i z 43 odbijaliśmy w stronę asfaltu szukając  rowu z karpami, ale nic choćby podobnego nie było. Po raz kolejny napatoczyli się nam Andrzej ze Sławkiem i okazało się, że też mają te karpy, tyle że sąsiednie do naszych i właśnie na nie idą. Nie przepuściliśmy takiej okazji i ruszyliśmy ich śladem. Kolejne punkty nie były jakoś szczególnie wymagające i zastopowało nas dopiero przy 46. Z 47 poszliśmy granicą kultur, doszliśmy do drogi, droga miała doprowadzić do skrzyżowania, ale jakoś nie chciała. Spotkaliśmy Andrzeja z Izą idących przeciwległym kursem, którzy właśnie szli z 46 i co prawda nie potrafili wyjaśnić jak tam dojść, ale uznaliśmy, że jesteśmy w dobrym miejscu, tylko mapa się nie zgadza. Trochę baliśmy się iść na azymut, bo na mapie mieliśmy zaznaczone tereny podmokłe, wręcz jeziorka i głupio byłoby się potopić. Znaleźliśmy jakąś ścieżkę prowadzącą mniej więcej w dobrym kierunku i o dziwo doprowadziła nas do drogi, którą miał przecinać poszukiwany przez nas rów. A przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Przeszliśmy kilkaset metrów w jedną stronę, potem z powrotem, potem znów, znaleźliśmy marny, może dwudziestocentymetrowej głębokości rowek i na wszelki wypadek zeksplorowaliśmy go dogłębnie. Punktu ani śladu. Postanowiliśmy wrócić na drogę do której doszliśmy z PK 47. Tam znowu spotkaliśmy Andrzeja i Sławka, którzy podobnie jak my nie mogli odnaleźć się w terenie. Zaczęliśmy wspólne czesanie, bo co cztery pary oczu, to nie dwie. Gdzie myśmy nie wleźli? W każdą dziurę rowkopodobną, w każde chaszcze mogące kryć jeziorko, jednym słowem byliśmy wszędzie i znaleźliśmy nic – jedno wielkie nic. W końcu poddaliśmy się i postanowili iść w stronę mety. W stronę, bo wcale nie wiedzieliśmy gdzie się dokładnie znajdujemy, skoro nic się nie zgadzało z mapą. Szliśmy i szliśmy i szliśmy i nagle zaczęły pojawiać się konkretne wielkie rowy.  Darek uznał, że coś jest na rzeczy, mi w zasadzie było już obojętne. A jednak okazało się, że właśnie te rowy są jedyne słuszne i spisany już na straty punkt udało się znaleźć. Jak się później okazało naszego punktu szukaliśmy o jedno jeziorko za blisko. Ale, że na mapie było co innego, a w terenie co innego, to druga sprawa.
Kiedy doszliśmy w końcu do mety po zebraniu tego, co tam nam jeszcze zostało, byłam wykończona i wizja wyjścia na kolejny etap przerażała mnie.

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz