poniedziałek, 3 lipca 2017

Na dzień dobry - biegunka!

Wreszcie nadeszła moja ulubiona impreza, czyli Grilloki. W tym roku nie brałam wolnego piątku, żeby znowu nie przyjeżdżać przed organizatorami i nie zawracać im gitary na lewo. Organizatorzy nie przewidzieli mojego sprytnego manewru i pojechali już w czwartek, tłumacząc się potem, że chcieli mieć więcej czasu na rozwieszenie lampionów. Po prostu im głupio, że się dali tak wyrolować:-)
Od razu po przyjeździe, póki jasno, postanowiliśmy ruszyć w las. Ponieważ Tomek zapisał się na TZ, a ja na TO, bohatersko postanowiłam iść sama. Mój partner - Darek M. pojechał na trasę rowerową, bo nie było wiadomo, o której dojadę, więc żeby nie marnować czasu, zwolniłam go z czekania na siebie. Tymczasem okazało się, że etap, jaki sobie zażyczyłam - łatwo, blisko i przyjemnie - jest taki sam dla TZ i TO, a różni się tylko jednym punktem dodatkowym dla TZ. W tej sytuacji nie było sensu żeby Tomek szedł osobno i ja osobno, więc poszliśmy na jedna kartę.

Najbardziej bałam się tras robionych przez Darka W., bo jego fantazja nie zna granic, ja natomiast w pewnych obszarach jestem jednak ograniczona. "Zwalcunka Biganka", od razu nazwana przez nas biegunką, znokautowała mnie już samym opisem. Przez część trasy nie ogarniałam co autor miał na myśli i dopiero kiedy Tomek przetłumaczył mi to na ludzki język i pokazał na mapie, jakoś ogarnęłam.

Już przy pierwszym punkcie do jakiego poszliśmy - PK 27 - pokićkały mi się kierunki i chciałam szukać w przeciwległym rogu ogrodzenia. Za to 25 znalazłam bez problemu, a do 22 uratowałam nas od pójścia w przeciwną stronę. Na mostku koło dwudziestki dwójki dotarło do mnie o co chodzi w opisie i jak poskładać mapę. Wzięliśmy 29 i poszli po 23 i 34. Tomek, jak zawsze, miał wątpliwości, o które zakręty rzeki chodziło autorowi, bo i rzeka wiła się niczym wąż w agonii, ale ostatecznie wzięliśmy to, co mi spodobało się od pierwszego rzutu oka. Oby tylko okazało się to dobrą decyzją, bo będzie na mnie.
Potem poszliśmy po 21 i musiał być łatwy, bo go w ogóle nie pamiętam, a potem mapa rozminęła się z rzeczywistością. O ile na mapie narysowane było kilka ścieżek, to w terenie praktycznie widoczna była jedna. Resztę przy dużej dozie wyobraźni (autor niestety ma dużą dozę) można było sobie zwizualizować. Na końcu jednej z tych ścieżek miał być PK 24 i jakoś trzeba było się do niego dostać. Mieliśmy nadzieję, że może od asfaltu, wzdłuż rzeczki będzie jakaś ścieżyna, która tam doprowadzi - niestety natknęliśmy się na ścianę zarośli. Tomek zdecydował się wrócić do tych ścieżek, co to tylko jedna z nich była i atakować od tamtej strony, ja poszłam na PK 26 pilnować go, żeby nikt nie ukradł. No bo to wiadomo? Konkurencja nie śpi.

Przy lampionie z nudów walnęłam sobie selfika, a potem stałam i stałam na skrzyżowaniu niczym "strażniczka lasu" i bałam się, co zrobić w razie jakichś propozycji. Na szczęście jedyną napotkaną osobą był Darek M., który usiłował wrócić z etapu rowerowego i szukał mety. Cóż, umiałam mu tylko powiedzieć skąd się wzięłam w tym miejscu, ale jak racjonalnie, najkrócej i do tego rowerowo wrócić, to już nie bardzo. Mniej więcej wiedziałam w którym kierunku, ale na azymut przecież nie pojedzie.
Po chwili wrócił Tomek i ruszyliśmy po 33 i 30, które stały przy samym asfalcie, więc żaden problem. Potem idąc grzbiecikami (bo trudno to nawet grzbietami nazwać) zgarnęliśmy 32 i 31, a 28 okazało się, podobnie jak 27, stać niemal w samej bazie, ale na początku jeszcze nie mieliśmy rozeznania sytuacji. Na te 28 już się nie fatygowałam, bo nie wiedzieć czemu, już po tym jednym etapie czułam się zmęczona, a poza tym ja się pisałam na TO, a tam wystarczyło 13 PK:-)
Kiedy przyjechaliśmy do bazy, od razu była mowa, że z powodu burz nie ma prądu, ale jakoś nie zwróciliśmy na to większej uwagi, żądni najszybszego wyjścia na trasę. Po powrocie z lasu problem okazał się jednak jakby nabrzmiały - nie ma prądu = nie ma ciepłej wody do kąpieli oraz wrzątku do kawy i herbaty. Żeby cokolwiek znaleźć w domku trzeba uruchamiać latarki i w ogóle - bez prądu jest do d..y. Jakoś nawet trudno mi było wmówić sobie, że jest nastrojowo. Może dlatego, że nie było świeczek? W tych ciemnościach bałam się, że zasnę i nici z nocnych etapów, ale na szczęście w bazie ciągle coś się działo - ludzie przyjeżdżali, wychodzili na etapy, wracali i ten ruch w interesie jakoś trzymał mnie w pionie.

c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz