czwartek, 6 lipca 2017

I na tyle byłoby grillowania

W niedzielę nie chciało mi się wstawać. Znaczy tradycyjnie odleżyny wyganiały z łóżka, ale czułem już ogólne zmęczenie. Zwlokłem się jednak z rana (znowu było mokro, bo coś padało), coś przekąsiłem i poszedłem na ostatnie dwa etapy.


Na rozgrzewkę lot rakietą. Udało mi się szybko dopasować jedno skrzydło, potem drugie. Oczywiście przeszedłem najbliższy startu PK na skrzydle zaczynając od kadłuba. Ale to wszystko przez mokre trawy i znowu chlupiącą wodę w butach. Nie miałem pojęcia gdzie jest silnik i ogień. Coś tam autorowi się wymknęło, że ogień odrzutu „jest prawie w planie mapy”. Prawie to prawie – trzeba poszukać. Asfalt skręcał, a dalej szła droga gruntowa. Może to ta ścieżka z odrzutu? Zobaczymy czy zakręca lekko… a i owszem, więc szukamy skarpy po prawej i po lewej.  BINGO - są! Czyli został silnik. Na silniku jest jakaś samotna niewielka górka i brzeg skarpy? Zostaje mi tylko przeczesać całą skarpę, bo logika mówi, że dysza silnika powinna być gdzieś pomiędzy rakietą, a płomieniem odrzutu. Choć po nocnych UFOlotach ja tam nie wiem jak jest z tą logiką u Obcych. A jak pomyślę o płomieniach na kometach, brrrr. Na skarpie znalazłem jeden lampion dodatkowy – nie pasujący na stowarzysza, ale może…. To ten z dyszy? Zaryzykuję i borę. To szukamy tej „samotnej górki”. Naokoło drogą, bo jakieś krzaki. Ale trafiam na obniżenie/rów widoczne na dyszy - czyżby znowu BINGO? Może powinienem zagrać w Lotto? Drogą dochodzę w miejsce gdzie powinna być górka… i jest! Super. Wdrapuję się… i nie ma lampionu. Obchodzę całą i dalej nie ma. Ale to wygląda na jedyną górkę w okolicy, więc wpisuję BPK. Uff.  Został jeszcze PK 4 z  „tułowia rakiety” - powinien być gdzieś w pobliżu. Idę dalej drogą do skarpy i szukam przecinki na górze lub grzbieciku wcinającego się w miskę obniżenia. Coś słabo to widać. Ale znajduję drogę główniejszą i w oddali asfalt. Domniemane miejsce przecinki wyznaczam z tej strony. Domniemane, bo na górze skarpy przecinki brak. Ale znajduję grzbiecik i tu dopiero widać przecinkę w oddali. „Prawie” jak na mapie. Prawie, bo lampion po złej stronie przecinki wisi. Znaczy źle narysowana albo co.
Patrzę na zegarek, coś mało czasu zostało, więc biegusiem po ostatnie punkty i do mety. Uff, udało się.

No to ostatni „obowiązkowy” etap został TMWiM. BnO kusi, ale nie czuję się w najlepszej formie – dwa dni chodzenia w mokrych butach lekki dyskomfort na podeszwie wprowadza. Renaty nie ma bo pojechała na rower, więc biorę mapę i idę. Mapa wygląda całkiem normalnie, choć bez wyjaśnienia co jest czym, to nikt by nie ruszył z miejsca;-) Przy PK 41 czuję, że mam ciężki umysł, więc wyciągam nożyczki i wycinam „fasetki rondysty” i je doklejam na swoje miejsca. Zawsze mniej myślenia wtedy. Znajduję drogę przez zabudowania i nawet występ w zabudowaniach sięgający w las. Najpierw próbuję ścieżką, ale coś ona za bardzo na lewo idzie. Wracam, ustawiam azymut i się przedzieram. Dochodzą do poprzecznego rowu znanego mi już z komet. „Jeziorka” powinny być po lewej, więc idę szukając cieku prostopadłego. W spodziewanej odległości jest rowek przecinający. Skręcam w lewo. Krzaki. Rowek się kończy w jakimś obniżeniu, ale brak lampionu. Czy to tu? Wracam. Idę rowkiem na wschód szukając rozwidlenia. Nie ma żadnego podobnego jak na mapie. Próbuję iść do końca rowu. Rów się rozdwaja i wcale nie kończy. Wracam mierząc odległości i uważnie patrząc na odbicia. Nic się tu nie zgadza z mapą, Z naprzeciwka idzie Jacek z Joasią - mówią, że PK jest, ale także go się naszukali. Więc idę. Znowu wychodzi mi ten przeszukany wcześniej rowek. Spotkam Kamila, który „biega”. Znaczy jest na BnO, ale coś wolno spaceruje. Zerkam na jego mapę – szuka lampionu tuż obok mojego PK i także nie może go znaleźć. Z jego mapy wynika, że ścieżka przy rowie powinna kończyć się za tym ciekiem którego szukamy. Idziemy wiec ścieżką dalej na zachód. Kończy się. Jak nic to odbicie w lewo na którym szukałem było dobre, tylko czemu nie ma lampionu? Ani mojego, ani biegowego? Kamil odpuszcza, ja zdesperowany na wszelki wypadek idę dalej na zachód. Przez jakieś krzale. O! lampion biegowy i kolejny prostopadły rów! Idę nim – jest i mój lampion. Mam wrażenie, że mapy coś kłamią w tym miejscu. W każdym razie na ten jeden PK prawie godzina poszła ze 140 minut czasu podstawowego.
Dalej „na azymut” jakąś drogą (której nawet na mapie biegowej nie widziałem, a były na niej znaki drogowe!) okrążam „jeziorko” szukając czegoś, by znaleźć „charakterystyczne drzewo”. Na jakimś rozwidleniu znowu spotykam Kamila, któremu nie zgadza się lampion. Mówię mu o znalezionym punkcie – postanawia wrócić. Ja zerkam w jego mapę – jestem mniej więcej tu, gdzie miałem być. Wybieram jakąś drogę i idę w kierunku  poprzecznej drogi, gdzie są kolejne PK. Po prawej dostrzegam jakiś lampion. Porównuję z mapą – nie mój. Ale… za nim jakaś otwarta przestrzeń. Idę sprawdzić. Super – zlokalizowałem się na OrTO. Teraz drzewo i reszta - to łatwizna (charakterystyczne drzewo oglądałem już czesząc teren na komecie). Gdzieś przeplatam się z parą krakowską.  Wyraźnie musieli oni mniej czasu poświęcić na PK 48. W każdym razie ta część mapy nie stwarza kłopotów.  Docieram do PK 43, czyli końca rowu, przy którym szukałem PK 48. I tu mały problem. Rów nie ma końca. Rozdwaja się, zakręca, a tu gdzie ten koniec narysowany ani lampionu ani końca. Wpisuję BPK, bo co innego zostaje? Teraz biegiem do mety, bo czas się kończy. PK 42 złapany w biegu. Ostatni PK 46 za rzeczkę. Coś stroma ta rzeczka i chyba za szeroka na skok. Okrążam mostkiem. Ścigam się z Paprochami na rowerach. I biegusiem do mety. Chyba 10 lekkich minut, przez ten feralny PK 48. Ech, życie.
Zastanawiam się nad BnO, ale pamiętając mapę Kamila i te lampiony po krzakach, nie chce mi się. Zwłaszcza, że coś kropi. Czyli planu nie wykonam. Ale za to czas na kaszankę z grilla i inne przysmaki. Za rok zaliczę wszystkie etapy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz