Wreszcie pierwsza impreza z marchewką zamiast kija! Nie ma punktów karnych, za trud będziemy nagradzani, a nie karani. Nie ma oczywiście mowy, że moglibyśmy tego nie doświadczyć. W gratisie świeżutkie TRInO w rejonie zawodów. Postanawiamy zaliczyć je jeszcze przed startem i jest to bardzo dobra decyzja, żeby nie powiedzieć wręcz - kluczowa:-) Oszczędzi nam to później bezsensownego błądzenia na oślep.
Pierwszy punkt blisko startu bierzemy niemal nie zatrzymując się, ale już przy drugim zaczynają się schody. Nie ma go! Rozstąp się ziemio! Krążymy w kółko, biegamy (a nie, tym razem biegać nie wolno) tam i z powrotem, zaczyna robić się ciemno. Znajdujemy jakiś punkt, ale T. twierdzi, że to na pewno nie ten. Dla mnie jak najbardziej ten, w myśl zasady - lepszy wróbel w ręku, niż gołąb na sęku. Kartą startową jednak rządzi T. i wiem, że prędzej padnie z wyczerpania, niż wpisze punkt, co do którego nie ma przekonania. Jak zawsze okazuje się, że ma rację i wyłania się z traw z triumfująca miną.
Kolejny PK wiemy, że jest gdzieś tam (tu następuje nieokreślone machnięcie ręką), idziemy więc za konkurencją, która zdążyła nas dogonić i przegonić. Dobrzy są - doprowadzili nas gdzie trzeba:-) Następuje moment iluminacji i olśnienia i kolejne PK zaliczamy we własnym zakresie (aczkolwiek w bliskiej odległości od konkurencji, no bo przecież mogą się jeszcze przydać).
Zaczyna padać. Okazuje się, że koszulki na mapy zostały w samochodzie. T. swoją chroni pod parasolem, mnie jakoś opuszcza entuzjazm i pozwalam mapie moknąć - zawszeć to rozpuszczenie mapy może okazać się świetną wymówką do zejścia z trasy. Deszcz jakby wyczuł moje zamiary i wycofuje się chyłkiem.
Budowniczy trasy daje nam przedsmak chodzenia na idealną mapę (czyli białą kartkę) i jeden z punktów umieszcza "nigdzie", czyli właśnie na białym tle. Teraz widzę, jak bardzo T. jest już zaawansowany w tej orientacji. Natychmiast wizualizuje sobie przebieg ulic i jak po sznurku prowadzi do punktu, złorzecząc jeszcze organizatorom, że postawili go po złej stronie skrzyżowania.
Następny fragment wydaje się być banalnie łatwy: cztery kolejne punkty przy prostej drodze - niemal LOP-ka. W miarę czesania chaszczy i krzaczorów (w coraz liczniejszym towarzystwie) nasz optymizm maleje. W końcu konsylium ustala - BPK. Wpisujemy i szybkim (ale wciąż marszowym) tempem idziemy po kolejne zdobycze. Reszta trasy to już formalność. Na mecie meldujemy się w ostatniej minucie limitu i jako, że udało nam się powstrzymać od biegu, dopisujemy sobie bonusowe 10% (tak dokładnie to nie wiem czego, ale jak dają, to trzeba brać).
Na mecie hitem wieczoru okazuje się być szarlotka "made by mama Ani i Zuzy". I choćby dla tej szarlotki warto się było pomęczyć! :-)
Dziś też ma być szarlotka :)
OdpowiedzUsuńCzuję się zmotywowana! :-)
OdpowiedzUsuńI tak ma być! :)
Usuń