wtorek, 28 października 2014

Podkurek (cz. 2)

Z niecierpliwością czekamy na etapy nocne - to zawsze największa atrakcja. Upału nie ma, więc wyciągamy czapki, rękawiczki, ciepłe spodnie, czyli wszystko co nas może uratować w razie błąkania się do rana:-)
Jeszcze musimy coś zjeść, bo obiad już dawno poszedł w zapomnienie.
- Nie wiem czy zjeść drugą bułkę, bo jak będziemy biegać to mi będzie ciężko - zastanawia się T.
- No co ty! Na pierwszym etapie nie będziemy biegać, bo będziemy oszczędzać siły na drugi, a na drugim nie będziemy biegać, bo już nie będziemy mieć sił - rozwiewam jego wątpliwości.

Organizatorzy wsadzają nas w autobus i wywożą w nieznane. Jedziemy może z pół godziny, cały czas przeliczając, ile czasu może nam zająć powrót. Na miejscu z autobusu wychodzą kolejne osoby (zgodnie z przyznanymi minutami startowymi), reszta siedzi, patrzy i komentuje co dzieje się na zewnątrz. Mija pięć, dziesięć, piętnaście minut - na starcie przybywa uczestników, ale jakoś nikt nie idzie w las. Nie napawa to optymizmem. Przychodzi nasza kolej. Bierzemy mapę i szybko oddalamy się do najbliższego PK. Nie żebyśmy byli tacy genialni co to rzut okiem i idą, o nie. Wolimy po prostu myśleć w spokoju, bez konkurencji nad głową. Niestety, inni chyba pomyśleli tak samo i przy PK 5 robi się tłoczno.
Udaje nam się dopasować następny wycinek, ruszamy więc po czternastkę, zgarniamy ją i idziemy na zachód w nadziei, że coś tam będzie. Niestety - na zachodzie bez zmian, nic tam nie ma:-( Wracamy do czternastki i próbujemy na północ. W najgorszym przypadku dojdziemy do bieguna. Wydaje nam się, że gdzieś tam powinna być ósemka. T. ustawia mnie w umówionym miejscu jako świecący znacznik, a sam zaczyna krążyć po bliższej, dalszej i coraz dalszej (nie zostawiaj mnie samej!!!) okolicy. Jedynym znaleziskiem jest tramwaj, do którego podpinamy nasz wagonik. Podwiezieni w słusznym kierunku zgarniamy PK 8 i hurtem toczymy się do 12-tki. Przystanek pod amboną wywołuje w nas odruch podbicia tego co wszyscy (i tak tez robimy), po chwili jednak nachodzi nas refleksja, że chyba nie o to nam chodziło. Zawracamy więc i usiłujemy znaleźć jakąś lepszą dwunastkę. Coś znajdujemy, ja znowu robię za znacznik, a T. sprawdza okolicę. Po chwili woła z oddali, że bierzemy jego znalezisko. Znowu oprócz PK trafia nam się tramwaj (ten sam, z którego chwilę wcześniej wysiedliśmy), a że jedzie w słusznym kierunku podążamy za nim.
15-tka i 16-tka stosunkowo proste do znalezienia, ale już dotarcie do nich po bagnie bez strat w ludziach i sprzęcie to wyczyn nie lada. Chyba nie wszystkim udała się ta sztuka bo znajdujemy całkiem dobrą, świecącą latarkę. Przyda się na trasie, a na mecie może znajdzie się i właściciel.
Teraz ruszamy na południe - my drogą, tramwaj bagnem. W końcu, co kto lubi. Spotykamy się przy jedenastce i dalej dajemy się dowieźć do trójki. Bierzemy pierwszy napotkany przepust, nie przejmując się już czy to ten właściwy, czy nie. W duchu błogosławię instytucję pt. "tramwaj" - nie wydaje mi się żebyśmy całkiem samodzielnie wyszli z tego etapu przed świtem.
Przy 9-tce spędzamy długie minuty. Szukamy polany - trawa po piersi, bruzdy półmetrowej głębokości. P., który czesze razem z nami kilkakrotnie gwałtownie znika nam z pola widzenia. Znikanie zachodzi na osi góra-dół. Reszta tramwaju leży na ścieżce i myśli. W końcu natrafiamy na coś, co przy dużej dozie dobrej woli można nazwać polaną, a ponieważ są tam jakieś PK, bierzemy jeden z nich już nie wnikając czy właściwy.
Rzut oka na zegarek uświadamia nam, że pora na metę bez względu na ilość zgarniętych PK. Znajdujemy drogę ze szlakiem rowerowym, która wg. organizatorów powinna wszystkich zagubionych doprowadzić do cywilizacji i ruszamy szybkim (?) marszem. Po drodze jeszcze zgarniamy szóstkę i jedynkę (bo nie trzeba ich jakoś specjalnie szukać) i wreszcie w oddali widzimy czerwone światełko zegara startowego.
Na mecie czeka  ciepły napój (o jak dobrze!) i drożdżówki, jak się okazuje w chwili próby wbicia w nie zębów, lekko podmarznięte. Czekolada z powodu temperatury ma nieokreślony smak, ale zawsze to jakieś kalorie.
Jeszcze oddajemy latarkę uszczęśliwionemu właścicielowi i padam na ziemię.  Zastanawiam się czy wciąż jeszcze mam ochotę na kolejny etap...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz