poniedziałek, 13 października 2014

Przejście Smoka - dzień.

Wreszcie doczekałam się! Nadszedł Dzień Smoka!
Mimo zaczątków gruźlicy, zapalenia płuc i eboli razem wziętych decyduję się jechać. Najwyżej padnę gdzieś po drodze, ale przynajmniej w pięknych okolicznościach przyrody :-)
Na start dojeżdżamy już w trakcie odprawy. Załatwiamy wszystkie formalności, rozkładamy legowiska i robimy ogląd konkurencji. W naszej kategorii startuje tylko 5 zespołów, więc na pewno zajmiemy niezłe miejsce:-) Przyglądamy się też tezetom - to nasza konkurencja in spe. Jeszcze nie teraz, ale dobrze poznać przeciwnika wcześniej, no nie?
Na start trzeba podejść kilkaset metrów, po drodze zaliczamy więc kilka punktów nowego TRInO. Zresztą to TRInO będzie się za nami ciągnęło przez cały pierwszy etap. Specjalnie chyba tak to wymyślili, żeby ludzi dekoncentrować na trasie. Najgorsze instynkty organizatorów powoli wypełzają na światło dzienne.
Wreszcie dostajemy mapy etapu pierwszego. Mapa jest na przeźroczystej folii, co trochę komplikuje jej ogląd. Jak na złość nie mamy białej kartki żeby podłożyć pod folię.
Mówiłam już coś o wredności budowniczych?
Szybko dopasowuję pierwsze wycinki do mapy i ruszamy. Mapa prosta (szukam haczyka, szukam i jakoś nie mogę znaleźć), więc bez problemu zgarniamy kolejne punkty. T. jakoś nie w formie. Chyba za bardzo wziął sobie do serca tytuł etapu "Dajże smoku spać!" i jakiś taki przymulony z lekka. W efekcie kilkakrotnie muszę odwodzić go od złych decyzji. Oby tylko doszedł do siebie przed nocą!
I tak znajdując sobie raz PK z etapu, raz z TRInO wędrujemy przez piękny, kolorowy las. Beztrosko rozsiewam prątki i wirusy radośnie pokaszlując.
Nasza czujność zostaje uśpiona i popełniamy błąd. Mylimy PK S z PK K i trzeba wrócić nanieść poprawkę. Za to pamiętamy o tym, że jeden punkt jest nadmiarowy i nie będziemy mieli nadkompletu (a to już nam się zdarzało)! Ponieważ czas niebezpiecznie się skurczył, do mety ruszamy biegiem. Moje biedne płuca rzężą, ale wiadomo - każda minuta na wagę zwycięstwa.

Chwila odpoczynku, szybka przekąska, woda, herbata i już nasza kolej. Drugi etap to "Smok z jajami". Patrzymy na mapę i od razu wiemy, że faktycznie - będą niezłe jaja. Im dłużej oglądamy mapę, tym bardziej miny nam rzedną. Siedzimy, siedzimy; patrzymy, patrzymy i ... nic. Głupio tak siedzieć bezczynnie na starcie, przenosimy się więc z rozmyślaniami w okolice jednego z czterech dostępnych normalnemu umysłowi punktów. W końcu zapada decyzja - tniemy jaja! Udaje nam się dopasować jedno ze złotych jaj, a wymagane są co najmniej dwa. No, ale w końcu, zawszeć to jakiś sukces. Wygląda na to, że zakończymy zabawę z pięcioma z czternastu punktów. Mało. Wycięte jaja co chwilę się rozsypują i gubią. Zamiast pomóc, jeszcze przeszkadzają.
Próbujemy nowej metody - idziemy na azymut w okolice niebieskiej kropki i na miejscu próbujemy dopasować otoczenie do wycinka, ewentualnie wycinek do otoczenia. Co po drodze myślimy o budowniczym trasy zmilczę, bo niespecjalnie nadaje się to do druku, a używane przez nas (w myślach co prawda) słowa, nie są społecznie akceptowalne.
W okolicach malowniczego kopczyka z tkwiącym na szczycie PK natykamy się na jedną z konkurencyjnych grup. Jako konkurencja nie prezentują się jakoś szczególnie groźnie - wystawiają twarze do słońca i sycą wzrok widokami. Krótka konsultacja nie daje żadnej dodatkowej wiedzy ani nam, ani im. Jednym słowem - nikt nic nie wie. Biorę z nich przykład i osiadam na laurach (tzn. siadam na d...e i nic nie robię). Za to T. otrząsnął się z pierwszoetapowego letargu i niczym pies tropiący kręci się po okolicy. W końcu triumfalnie obwieszcza - kopczyk to PK K, a za drogą był L. Siedem na czternaście - wynik nie jest specjalnie wyśrubowany.
Podbudowani sukcesem rzucamy się na czesanie lasu w nadziei na kolejne punkty, które udałoby się do czegoś dopasować. Niestety - fart był jednorazowy. Może gdyby limit czasu był pięciokrotnie większy, nasza metoda dałaby efekt. Jednak wobec nieubłagalnego zegara musimy się poddać. Biegniemy na metę. No przecież nie cały czas, zrywami tylko. U celu obserwujemy scenkę rodzajową - wkurzeni tezeci wloką za kark budowniczego trasy w las. Tak, to ten sam, który podrzucił nam te zgniłe jaja. Chyba jesteśmy degeneratami bez serca, bo wcale nam go nie żal:-)

Po powrocie do bazy usiłuję dopasować jaja mając wzorcówkę przed oczami.Niestety, mój umysł nawet przy takim ułatwieniu nie radzi sobie z ogarnięciem mapy. Budowniczy w worku pokutnym kaja się i przeprasza. Cóż, tym razem chyba mu darujemy ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz