Trzeci etap zaskakuje nas mapą. To znaczy brakiem mapy. Budowniczy musiał być strasznie zaaferowany przed zawodami, bo omyłkowo zamiast mapy skserował czyjś wykres EKG.
Dla tezetowskich wyjadaczy to pewnie żaden problem, oni wiadomo- trafią i z pustą kartka, ale dla nas to jakby lekkie utrudnienie. Do tego od razu zaczynam martwić się o właściciela tych wyników badań, bo ewidentnie widać, że człowiek jest poważnie chory.
Pierwsza trudność to trafienie z miejsca wydawania "map" na miejsce startu. Niby trasa oznaczona wstążeczkami, ale i tak udaje nam się pobłądzić. D..y nie inowce jednym słowem.
W końcu odnajdujemy start, ustalamy kierunek marszu (za tym migającym światełkiem!) i ruszamy. Włazimy na wydmę i od razu natykamy się na jakiś PK w dołku. Niby pasuje dołkiem, ale umiejscowieniem już mniej. Czeszemy zbocze po prawej, po lewej, wyżej, niżej. Oprócz nas czeszą ze dwie ekipy. W końcu, z braku innych punktów, bierzemy ten niepasujący, bo co będzie się marnował.
Kolejny PK odnajdujemy bez trudu, co wyraźnie podbudowuje nasze morale. Z mapy wynika, że powinniśmy teraz wdrapać się na wydmę, jest tylko jeden drobniutki problemik - wydmy nigdzie nie ma. Wracamy w okolice PK 1. Zauważamy radiowóz i przemyka nam nieśmiała myśl, że może policja wyłapuje nam konkurencję ...
Chwila medytacji nad mapą i eureka! - musimy przecież przejść przez kanałek. Wracamy w okolice PK 2, przechodzimy kanał, idziemy, idziemy i ... nic nie pasuje. Szybka decyzja - wracamy do miejsca, gdzie przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy. Tym sposobem kręcimy się między PK 1 i PK 2, a kilometry włażą nam w nogi. Spotykamy ekipę sprzątającą trasę - T. G. oraz drugiego kolegę (z powodu ciemności bliżej niezidentyfikowanego). Oni także utknęli i nie mogą wydostać się z tej czarnej dziury. We czwórkę kilkakrotnie defilujemy między znalezionymi wcześniej dwoma punktami i oprócz rosnącego zmęczenia i zniechęcenia, nic z tych marszy nie wynika. W końcu decydujemy się złamać rutynę i pójść trochę dalej za kanałek. Trafiamy na coś wydmopodobnego, a na szczycie znajdujemy lampion. Bierzemy go jako trójkę i ruszamy po piątkę. Napotykamy wesołą ekipę radomską idącą w przeciwnym kierunku, ale za to po ten sam punkt. Poza tym stojąc obok nas teoretycznie są w zupełnie innym miejscu niż my. Cóż, bywa i tak - nocą czasoprzestrzeń jest bardziej nieoznaczona niż dniem.
Radom idzie w swoją stronę, T. G. w swoją, a nasza trójka miota się to tu, to tam. Wraca T. G. z nową koncepcją, która jednak nijak ma się do zastanej rzeczywistości (a przynajmniej tak się nam wydaje).
Ja się poddaję. Kategorycznie żądam powrotu do bazy! Na szczęście jest to realne, bo litościwy autor etapu zamieścił normalną mapkę topograficzną całej okolicy (maleńką, ale przydatną). Pod groźbą rozwodu T. ustawia w kompasie azymut 315 i zaczynamy iść w jedynym słusznym kierunku (słusznym o tyle, że do cywilizacji zawsze nim dojdziemy). Po drodze znajdujemy jakiś lampion i metodą losową podpisujemy go PK 11, ot tak, żeby na karcie startowej było bardziej kolorowo. Rozochoceni przeczesujemy jeszcze młodnik, bo nóż - widelec budowniczy coś tam schował. Nagle w bezpośredniej bliskości słyszymy jakiś hałas i głośne chrumkanie. Dziki! Dziki! - drę się scenicznym szeptem żeby ostrzec towarzyszy, a jednocześnie nie naprowadzić dzików na nasz ślad. Siły wracają mi w błyskawicznym tempie i niczym młoda łania gnam rączo pod górę. Parafrazując słynną reklamę - dzik doda ci skrzydeł!
Z tego dodania skrzydeł T. znów chce jeszcze szukać jakichś punktów, więc muszę mu delikatnie napomknąć o ewentualnym rozwodzie.
W końcu udaje nam się dotrzeć na metę, która prawdę mówiąc bardziej przypomina wojenny obóz jęczących, stękających i kulejących weteranów.
To jednak jeszcze nie koniec atrakcji. Baza oddalona jest od mety o ponad półtora kilometra, więc organizatorzy sprytnie wykorzystują tę okoliczność i wciskają nam w ręce mapy dojściówek. Wszyscy idą już kupą i tylko nieliczne jednostki spisują kody dla siebie i dla tych co już nie mogą.
W bazie już tylko niezbędne czynności przybliżające do spania i wreszcie wyciągam się na materacu. I tu następuje katastrofa - zamiast błogiego snu czeka mnie walka ze skurczami i niemożność ułożenia ciała w jakiejkolwiek niebolesnej pozycji. Wreszcie nieco ulgi daje mi znienawidzona pozycja "na wznak". Zasypiam przeklinając w duchu pomysł wzięcia udziału w tej imprezie.
Reasumując: tak spektakularnej porażki nie ponieśliśmy jeszcze w żadnych zawodach. Ma to jednak i tę dobrą stronę, że teraz musi być już tylko lepiej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz