W niedzielę budzik dzwoni o szóstej rano, a przecież dopiero co położyliśmy się spać. T. do późnej nocy rozwieszał położone najdalej lampiony, a ja niczym Penelopa oczekiwałam jego powrotu.
Zwlekamy się z łóżka (co po całym tygodniu chodzenia nie jest takie łatwe), dzielimy pozostałe lampiony (na szczęście sprawiedliwie, a nie równo) i wyruszamy w las. Zimno. Palce drętwieją od trzymania metalowego zszywacza. Odnajduję pierwszy punkt i staczam nierówną walkę ze zszywaczem. T. przybywa na odsiecz. Ustrojstwo wobec przeważającej siły wroga poddaje się i dalej działa już jak należy. Jestem tak przejęta swoją misją, że z wrażenia nie udaje mi się odnaleźć kilku punktów, w których byłam już co najmniej kilkanaście razy w ostatnich dniach. Totalne zaćmienie umysłowe. W głowie dzwoni mi uporczywa myśl: T. mnie zabije! T. mnie zabije! Nie żeby był taki skory do mordu, ale w ekstremalnej sytuacji to nigdy nie wiadomo co z człowieka wyjdzie.
Czuję narastający ból głowy, co przeraża mnie jeszcze bardziej, bo w razie migreny czeka mnie tylko łóżko. Rozwieszam jeszcze kilka lampionów - to tu, to tam, wybierając jak najmniej optymalny wariant przejścia. W końcu resztę zostawiam T., a sama pędzę do domu spragniona małej niebieskiej pigułki.
Nie, nie kładę się do łóżka. Noszę stoły, szoruję krzesła, rozwieszam na słupach i drzewach plakaty naprowadzające na start. Z odsieczą przybywają umówione wcześniej siostra i mama. Zajmują się organizacją punktu gastronomicznego. W trakcie przygotowań przybywa pierwszy uczestnik i od razu zostaje zagoniony do roboty - co się chłopak będzie marnował, skoro młody i zdrowy.
Z lasu wraca T. i razem bierzemy się za organizację startu. Jeszcze rozstawiamy biuro, a już pojawiają się pierwsi niecierpliwi inowcy. W planie mieliśmy oficjalne rozpoczęcie, na które zapowiedział się burmistrz - jakby nie było sponsor imprezy. Możemy o tym zapomnieć. Przy stoliku zaczyna kłębić się tłum, więc z obawy przed zadeptaniem szybko wysyłamy tłum w las. Nadchodzi gromada dzieciaków. Cieszymy się, że któraś szkoła zdecydowała się przysłać swoją reprezentację. Usiłujemy ogarnąć ten żywioł, wytłumaczyć o co mniej więcej chodzi, policzyć i wystartować. Policzenie dzieci, jak wiadomo, jest równie realne co przeliczenie worka pcheł. Mamy nadzieję, że opiekunowie opanują sytuację i ile wyprowadzą, tyle przyprowadzą.
Pojawia się burmistrz. Chyba lepiej, że nie trafił na panujące wcześniej pandemonium. Ogląda mapy i decyduje się wziąć udział w zabawie, musi tylko pojechać się przebrać. Obiecujemy nie zwinąć startu.
Większość już na trasie, mamy więc chwilę odpoczynku. Wygląda na to, że sytuacja opanowana. Idę skontrolować punkt żywieniowy, robię kanapkę dla T. żeby nie padł (bo co ja wtedy zrobię?) i ledwo wracam na start, a już pojawiają się pierwsi powracający. Dzieciaki. No jak? Jakim sposobem - ja się pytam - już zdążyli oblecieć las i wrócić?? Szybkie losowanie nagród i zabieram ich na poczęstunek. Dzieci wsuwają aż im się uszy trzęsą, a ja ściągam pomoc kuchenną do dorabiania kanapek. Po dłuższej chwili nadchodzą kolejni uczestnicy i ogródek zapełnia się ludźmi. Spośród zawsze pomocnych sąsiadów szybko tworzy się komitet pomocowy do spraw donoszenia kawy i herbaty, a ja zaczynam wypuszczać chętnych na etap MINI. Etap jest krótki, więc co chwilę ktoś wychodzi, ktoś wraca. Ciekawa jestem co słychać w "biurze" leśnym, ale mogę liczyć tylko na relacje powracających.
Ci, którzy przyjechali z dalszych okolic, nie czekają na podliczenie wyników; do końca imprezy zostają mieszkańcy Zielonki i zaprzyjaźnieni "Stowarzysze". Robi się coraz później, a w lesie jeszcze dwie osoby. W końcu i oni wracają. Jeszcze podliczenie ostatnich kart i mamy wyniki. W miarę ostateczne, bo nikt nie wrzucał protestów do dziury :-) Szybko wypisuję dyplomy dla tych, którzy czekali do skutku. Przynajmniej na zakończenie udaje nam się zorganizować część oficjalną. Są przemówienia, wręczanie dyplomów, pamiątkowe fotki i obietnica, że na wiosnę Niepoślipka znowu wyprowadzi Zielonkę w las.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz