Rozpuszczona Marzanna
Miało być tradycyjne Topienie Marzanny. I było… prawie…
Zacznijmy od początku.
Moja Druga Połowa oznajmiła „zmęczenie materiału” i stanowczo odmówiła
topienia (żeby nie było niejasności wcale jej topić nie zamierzałem!).
Obładowany brytfanką z ciastem wyruszyłem samotnie szukać startu. Ulicę
zidentyfikowałem, z tego co pamiętałem z mapy, przy boiskach trzeba było
wjechać w coś i się cofnąć. Deszcz zaczynał wesoło popadywać, przez zaparowane
i zapłakane deszczem szyby dojrzałem jakiś wjazd i wjechałem. Piękne boisko,
parking, jakiś ośrodek piłkarski, a żadnej kawiarni nie widać. Jak przystało na
orientalistę wyciągnąłem telefon włączyłem GPSa, tyle że coś ten GPS się
zbiesił i pokazywał iż jestem w Rembertowie. Co jak co, ale Rembertów rozróżnić
potrafię! Okazało się, że nie tylko ja czeszę teren w poszukiwaniu startu.
Doszła zmoknięta A.M. i podpowiedziała, by dzwonić do organizatorów. Pierwsza porażka zatem . Zadzwoniłem.
Sytuacja się skomplikowała – organizator także mętnie zeznawał gdzie jest ten start.
Po wydobyciu informacji, że „za oświetlonym boiskiem” pomimo kierowanie mnie w
stronę z której przybyłem, kierowany inocką intuicją ruszyłem w stronę
przeciwną i znalazłem start. Uff;-)
Na starcie tłum. Dłuuuga i mokra kolejka do sekretariatu. Trochę
znajomych. TZ-tów raczej mało. Postanowiłem się stramwaić z P.R. Niby
konkurencja, ale także rozparowany i na podobnym poziomie, a po ciemku zawsze
raźniej w grupie. Pobiegłem po mapę. Ładne kwiatki. Dosłownie. Jakieś takie
wiosenno-żółte. Jakaś termo mapa, czy
co. Pod parasolem próbowaliśmy coś na tych
kwiatkach dopasować. Szło to opornie. Niby coś znaleźliśmy, ale połączyć te elementy
już nie szło. Wreszcie męska decyzja – tniemy. Dobrze że obok była ciepła
kawiarnia. Marsz do stolika i nożyczki w ruch. Pierwsze sklejenia – właściwie
to co dopasowaliśmy bez cięcia i zacięcie. Powoli do kącika wycinanek
artystycznych (łowickich?) dołączyła konkurencja – M.G i jak zwykle M.S. Powoli
zaczęło wszystko jako tako pasować. Konkurencja zerkała i próbowała naśladować.
No cóż - dziś my byliśmy awangardą. W teren poszliśmy już razem. Próbowaliśmy rozpoznać jakie tabletki łykał
autor(ka) i co oznacza niebieskie, co żółte, a co czerwone. Jakoś szło.
Przynajmniej na początku. Problemy
zaczęły się gdy odeszliśmy od fosy. Czternastka jakoś tak zmieniała miejsce
pobytu – słowem uciekała przed nami. Zdobyliśmy jakieś wzniesienia, spenetrowaliśmy doły i wreszcie
dopadliśmy ją na zboczu jakiegoś schronu. 8-emka jakoś tak wisiała „o jedno
drzewo za daleko” ale co tam – pewnie przed deszczem schowała się pod suchsze.
Koło 10-tki komuś zaczął dzwonić stoper, że czas się kończy. Kolejny lampion –
za fosą. Właściwie byliśmy już na tyle mokrzy od deszczu, że na poważnie
zastanawialiśmy się nad pokonaniem fosy w bród. Jednak stanowczy rozkaz
organizatorki „chodzić tylko po ścieżkach bo inaczej ja was…” poskutkował i
pobiegliśmy naokoło przez mostek. Zdobywaliśmy kolejne wały ziemne, suche fosy
,czołgaliśmy się pod gałęziami do ostatniego PK. Wszystko biegiem. I biegiem na
metę (oczywiście naokoło, bo mostek nad fosą gdzieś z drugiej strony). Jeszcze
w biegu wyższa matematyka, dodawanie długości fosy, przeliczenia…. Oczywiście w
tym biegu przeoczyliśmy tablicę, gdzie pewnie długość fosy była podana, ale
jakoś nikomu nie chciało się wracać. Na koniec weryfikacja naszych wyliczeń
przez pomiar długości fosy z planu fortu na tablicy i bieg na metę z
rozmoczonymi kartami. Ciekawe czy sędzia
będzie karty suszyć w piekarniku, jak to robiono po lilijce;-) Bo „rozmok” był
całkiem jak na sławetnej lilijce, tylko etap krótszy. Właściwie, powinniśmy
chyba skorygować nazwę imprezy z Utopu na „Rozmoczenie Marzanny”. Teraz trzeba
się wysuszyć i jutro już z MDP ruszamy na podbój Zawieprzyc !
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz