piątek, 27 marca 2015

Utop Marzannę! IV edycja

Wystarczy T. na chwilę spuścić z oczu, to pójdzie i utopi Marzannę...


Rozpuszczona Marzanna
Miało być tradycyjne Topienie Marzanny. I było… prawie…
Zacznijmy od początku.  Moja Druga Połowa oznajmiła „zmęczenie materiału” i stanowczo odmówiła topienia (żeby nie było niejasności wcale jej topić nie zamierzałem!). Obładowany brytfanką z ciastem wyruszyłem samotnie szukać startu. Ulicę zidentyfikowałem, z tego co pamiętałem z mapy, przy boiskach trzeba było wjechać w coś i się cofnąć. Deszcz zaczynał wesoło popadywać, przez zaparowane i zapłakane deszczem szyby dojrzałem jakiś wjazd i wjechałem. Piękne boisko, parking, jakiś ośrodek piłkarski, a żadnej kawiarni nie widać. Jak przystało na orientalistę wyciągnąłem telefon włączyłem GPSa, tyle że coś ten GPS się zbiesił i pokazywał iż jestem w Rembertowie. Co jak co, ale Rembertów rozróżnić potrafię! Okazało się, że nie tylko ja czeszę teren w poszukiwaniu startu. Doszła zmoknięta A.M. i podpowiedziała, by dzwonić do organizatorów.  Pierwsza porażka zatem . Zadzwoniłem. Sytuacja się skomplikowała – organizator także mętnie zeznawał gdzie jest ten start. Po wydobyciu informacji, że „za oświetlonym boiskiem” pomimo kierowanie mnie w stronę z której przybyłem, kierowany inocką intuicją ruszyłem w stronę przeciwną i znalazłem start. Uff;-)
Na starcie tłum. Dłuuuga i mokra kolejka do sekretariatu. Trochę znajomych. TZ-tów raczej mało. Postanowiłem się stramwaić z P.R. Niby konkurencja, ale także rozparowany i na podobnym poziomie, a po ciemku zawsze raźniej w grupie. Pobiegłem po mapę. Ładne kwiatki. Dosłownie. Jakieś takie wiosenno-żółte.  Jakaś termo mapa, czy co.   Pod parasolem próbowaliśmy coś na tych kwiatkach dopasować. Szło to opornie. Niby coś znaleźliśmy, ale połączyć te elementy już nie szło. Wreszcie męska decyzja – tniemy. Dobrze że obok była ciepła kawiarnia. Marsz do stolika i nożyczki w ruch. Pierwsze sklejenia – właściwie to co dopasowaliśmy bez cięcia i zacięcie. Powoli do kącika wycinanek artystycznych (łowickich?) dołączyła konkurencja – M.G i jak zwykle M.S. Powoli zaczęło wszystko jako tako pasować. Konkurencja zerkała i próbowała naśladować. No cóż - dziś my byliśmy awangardą. W teren poszliśmy już razem.  Próbowaliśmy rozpoznać jakie tabletki łykał autor(ka) i co oznacza niebieskie, co żółte, a co czerwone. Jakoś szło. Przynajmniej na początku.  Problemy zaczęły się gdy odeszliśmy od fosy. Czternastka jakoś tak zmieniała miejsce pobytu – słowem uciekała przed nami.  Zdobyliśmy jakieś wzniesienia, spenetrowaliśmy doły i wreszcie dopadliśmy ją na zboczu jakiegoś schronu. 8-emka jakoś tak wisiała „o jedno drzewo za daleko” ale co tam – pewnie przed deszczem schowała się pod suchsze. Koło 10-tki komuś zaczął dzwonić stoper, że czas się kończy. Kolejny lampion – za fosą. Właściwie byliśmy już na tyle mokrzy od deszczu, że na poważnie zastanawialiśmy się nad pokonaniem fosy w bród. Jednak stanowczy rozkaz organizatorki „chodzić tylko po ścieżkach bo inaczej ja was…” poskutkował i pobiegliśmy naokoło przez mostek. Zdobywaliśmy kolejne wały ziemne, suche fosy ,czołgaliśmy się pod gałęziami do ostatniego PK. Wszystko biegiem. I biegiem na metę (oczywiście naokoło, bo mostek nad fosą gdzieś z drugiej strony). Jeszcze w biegu wyższa matematyka, dodawanie długości fosy, przeliczenia…. Oczywiście w tym biegu przeoczyliśmy tablicę, gdzie pewnie długość fosy była podana, ale jakoś nikomu nie chciało się wracać. Na koniec weryfikacja naszych wyliczeń przez pomiar długości fosy z planu fortu na tablicy i bieg na metę z rozmoczonymi kartami.  Ciekawe czy sędzia będzie karty suszyć w piekarniku, jak to robiono po lilijce;-) Bo „rozmok” był całkiem jak na sławetnej lilijce, tylko etap krótszy. Właściwie, powinniśmy chyba skorygować nazwę imprezy z Utopu na „Rozmoczenie Marzanny”. Teraz trzeba się wysuszyć i jutro już z MDP ruszamy na podbój Zawieprzyc !

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz