Ledwo zdążyłam polubić WesolInO, a ono już się skończyło:-(
Dzisiaj odbyła się ostatnia runda. Trasa nieznacznie zmieniona, ale tyle już się napatrzyłam w te mapy, że nie robiło mi to żadnej różnicy.
Ruszyliśmy razem z T. równocześnie, w tym samym kierunku, chociaż nie do tych samych punktów. Tym razem postanowiłam, że nie będę usiłowała dotrzymywać mu kroku, bo znowu skończy się to padnięciem na pysk. Tak więc chwilę po starcie obejrzałam jego tyły i swoim wolnym tempem (aczkolwiek wciąż biegiem) zaatakowałam punkt pierwszy - dla mnie nowość, aczkolwiek niewiele oddalona od tradycyjnego położenia jedynki. Dwójka za to jak zawsze niedaleko szałasu, więc niewiele miałam do szukania. Na trójkę azymutem, nie spiesząc się, ale też nie marudząc.Czwórka to tam, gdzie się poprzednio zapędziłam źle policzywszy drogi, ale lekcje z arytmetyki odrobione i trafiłam bezbłędnie. Skoro kompas tak dobrze prowadził to i resztę drogi postanowiłam mu wierzyć. Do piątki doprowadził, ale potem zaczął zachowywać się dziwnie - on pokazywał swój kierunek, mapa mówiła coś innego, a ja krakowskim targiem pobiegłam wypadkową tych dwóch wskazań. I co? Zgubiłam się?. A chała! Wyszłam dokładnie na punkt! Siódemkę widziałam z okien samochodu jadąc do bazy, wiedziałam więc, że wystarczy dobiec do szosy i lecieć w stronę centrum. Patent się sprawdził. Na ósemkę to już tylko marszem i to niespecjalnie szybkim, ale pod górkę miałam (dobrze, że bez wiatru w oczy). Potem kawałek w dół, chyba tylko po to żeby do dziewiątki znowu lecieć pod górę. Jakieś złośliwe te organizatory. Od dziewiątki do mety tym razem wyjątkowo nie leciałam naokoło tylko optymalnie wzdłuż drogi, przez boczny parking i boczne wejście.
Całą drogę albo biegłam wolnym truchtem, albo szłam szybkim marszem (a czasem wolnym), ale ani razu nie musiałam czekać na doganiające mnie płuca, nie odcięło mi prądu, nie miałam nieprzepartej ochoty paść i nie wstać już nigdy. I wiecie co? To był mój najlepszy czas! Mało tego - byłam szybsza niż długonoga Paproszka:-) Inna sprawa, że tym razem szłam/biegłam jak po sznurku - bez gubienia się, zbaczania z trasy czy chwil zawahań.
Mam tylko taki mały problemik. Jak mi tak dobrze idzie, to cały ten bieg jest taki jakby z lekka nudny, a jego opis to już wszechogarniająca nuuuuda.
Tak sobie więc myślę, że na Lampionadzie to na dzień dobry postaram zgubić się jakoś spektakularnie, może tak, żeby mnie ze trzy dni szukali, a podobizna żeby straszyła z każdej gazety.
Będzie wesoło:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz