Wkrótce zaczęli pojawiać się pierwsi startujący z wszystkich kategorii:
T. z nabożnym przejęciem startował kategorię TU, dokładnie każdemu tłumacząc o co chodzi w tej pokręconej mapie, ja tymczasem uwieczniałam każdą chwilę, oślepiając ludzi lampą błyskową.
W końcu całe TU było już na trasie i mogliśmy się na chwilę wymknąć na tezeta. T. D. zapowiedział nam, że musimy być z powrotem zanim "nasi" zaczną wracać, wiedzieliśmy więc, że pójdziemy tylko na najbliższe punkty. Udało nam się przetrwać całe przygotowania bez zajrzenia do tezetowskiej mapy, więc nie mieliśmy nic łatwiej niż inni. W odróżnieniu od pi z poprzedniego wieczoru, ta mapa wydawała się znacznie przyjaźniejsza człowiekowi. Chyba lubię takie, gdzie jest ogólny schemat i przybliżone miejsce punktu kontrolnego, a cały proces przypasowania odbywa się w terenie, a nie przy stoliku. Pomysł z "pamiętnikiem" generała, jak dla mnie, super!
Ruszyliśmy. Jeszcze zanim doszliśmy na start, doceniłam fakt, że nie musimy robić całej trasy. Byłam po prostu już strasznie zmęczona. Jednak za to łażenie to się trzeba było zabrać trzydzieści lat wcześniej, albo chociaż z dziesięć. Ale nic to! Bohatersko parłam naprzód wypatrując punktów 1 i 2, bo jakoś tak nam wyszło, że od nich zaczęliśmy. W lesie co chwilę pobłyskiwały latarki innych poszukiwaczy, ludzie wędrowali w różne strony - jednym słowem - ruch jak na Marszałkowskiej.
Postanowiliśmy po jedynce i dwójce zrobić krótki wypad za linię frontu i ku czci T. D. zebrać punkt znad Balatonu. Udało się, ale z czasem zaczęło być już krucho. W drodze powrotnej bezwstydnie zgarnęliśmy dwa punkty wspólne z naszą trasa, które osobiście rozstawiałam, ale ponieważ i tak nie stanowiliśmy swoim krótkim wypadem (ani też całokształtem) żadnej konkurencji dla nikogo, zrobiliśmy to dla zaspokojenia ciekawości - jak też one wyglądają nocą?
W bazie czekał już na sprawdzenie swojej karty jeden delikwent z trasy TU, po chwili zaczęli wracać następni. T. sprawdzał karty, a ja patrzyłam i chłonęłam tę tajemną wiedzę. Potem sama machnęłam ze dwie (pod światłym kierownictwem oczywiście) i uznałam, że to wcale nie takie trudne. Tkwiłam w tym przeświadczeniu do momentu, kiedy zaczęły pojawiać się pierwsze bepeki dotyczące tego samego punktu. Co ciekawe - część osób miała wpisany punkt zgodny ze wzorcówką. Trzeba było tę tajemnicę jakoś wyjaśnić. Wzięliśmy świadka i samochodem podjechaliśmy na właściwe miejsce. Z mapą i wzorcówką w ręku namierzyliśmy się i ... punkt w okopie był. Nasza radość z rozwiązania problemu nie trwała długo, bo znów zjawił się ktoś z bepekiem i znów zalęgły się w nas wątpliwości - coś musi być nie tak. Tym razem wzięliśmy ze sobą Sędzinę Główną. No bo w końcu po coś jest na tej imprezie, to niech się wykaże. Znowu namierzyliśmy się z mapą, wyliczyliśmy odległości i punkt znowu był. Fakt - okop był tak na granicy błędu odległości, ale jeszcze się łapał w kółeczko oznaczające PK. T. wpadł na pomysł żeby namierzyć się od drugiej strony i to wyjaśniło sprawę. Idąc od drugiej strony trafiliśmy na drugi okop - bez lampionu - i ten też był w granicach błędu. Punkt, według planu, miał stać w nim właśnie, co jednak ogólnej sytuacji specjalnie by nie zmieniło, bo w zależności od kierunku namierzania się każdy z okopów załapywał się na miano tego właściwego. Nasza Główna Sędzina, w swej niezmierzonej mądrości i wielkiej miłości ku bliźnim, podjęła salomonowe rozwiązanie - ona wpisy uznajemy za poprawne! Ostatecznych wyników specjalnie to nie zmieniało, ale wszyscy mogliśmy mieć poczucie, że wreszcie sprawa została uporządkowana.
Prawie do czwartej nad ranem trwało oczekiwanie na powrót wszystkich z lasu, ale przy ognisku, kiełbaskach i w miłym towarzystwie jakoś udało się dotrwać. Bałam się, że w ogóle nie zdążymy położyć się przed świtem, ale w końcu nadszedł ten cudowny moment przytknięcia głowy do poduszki (kto ją miał, bo ja swoją oddałam potrzebującym). Momentalnie zapadłam w sen, który wkrótce miał zostac brutalnie przerwany przez ...
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz