Wiosna nadeszła, więc tradycji musiało stać się zadość i pojechaliśmy topić Marzannę. Co prawda ani Marzanny żadnej nie było, ani nikogo nie topiliśmy, ale każdy pretekst jest dobry żeby polatać za lampionami:-) Tradycyjnie ja z Darkiem na TU, Tomek na tezeta.
Organizatorzy chętnie pobrali od wszystkich kasę, dali nawet karty startowe, ale na tym się skończyło - ani map, ani nawet naklejek nie chcieli wydać. Nie ma i nie ma. To po co robić imprezę, jak map nie ma, nie? Do tego trasy były dopiero w lesie (to znaczy w mieście, ale w lesie) i wszyscy staliśmy na skwerku prowadząc wymuszone życie towarzyskie. Nawet zastanawialiśmy się, czy będzie start masowy, ale kiedy już znalazły się mapy, ruszyliśmy po kolei. Jak zobaczyłam mapę tezetowską to przeraziłam się, że nasza będzie podobna, ale na szczęście my mieliśmy tradycyjne poczciwe wycinki zachodzące na siebie. Czyli łatwizna. Wystarczyła nam chwila pod latarnią i mogliśmy ruszyć. W sumie to nie ma o czym mówić - poszli, zobaczyli, zebrali, wrócili przed czasem. I łudzą się, że mają wszystko dobrze:-)
Na metę zaczęli wracać ludzie z trasy TP, z TU, a z TZ - nikogo!Skończył się im limit podstawowy, a na mecie nikogo. Przeanalizowałam dokładniej te ich mapy, co to na jednej plemniki, na drugiej komórki, a autor uparcie twierdził, że atomy i wiązania i wyszło mi, że nikt nie ma prawa wrócić z trasy przed świtem. Wobec takiej konkluzji, skorzystałam z zaproszenia Magdy - organizatorki imprezy, co to start/meta pod jej oknami były i poszłam się zagrzać do jej mieszkania. Ludzie! Byłam tam chyba tylko z 15 minut i wyszłam pijana. Ta kobieta to CZYSTE ZUO! Strzeżcie się jej!
Na mecie, ku mojemu zdziwieniu, czekał już Tomek i jak tylko pobił autora, mogliśmy wracać. Już w samochodzie zorientowałam się, że zostawiłam na ławce plecak i trzeba było po niego wracać. A w domu, ja padłam, a Tomek składał i składał i składał tę swoją mapę i chyba mu się nie udało:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz