Mapę naszej trasy w przelocie widziałam już przed startem (u innych zawodników) i jej układ od dawna mnie niepokoił. Niepokoiła mnie także spora gromada wystartowanych osób uporczywie siedzących w bazie i wpatrujących się w mapę. My tylko z grubsza dopasowaliśmy wycinki (oprócz jednego), resztę postanowiliśmy rozkminiać na miejscu.
Jako pierwszy pasował nam wycinek z punktem K. Drogą dedukcji doszliśmy do wniosku, że to musi być lustro i ruszyliśmy wzdłuż rowu. Na jego skrzyżowaniu odbiliśmy w prawo i pewni siebie ruszyli na drugą granicę kultur. Teren jednakże okazał się niezbyt kulturalny i ani pierwszej, ani drugiej kultury nie znaleźliśmy. Spotkaliśmy za to na innych poszukiwaczy. Nie wróżyło to dobrze, biorąc pod uwagę dziesięciominutowe odstępy między kolejnymi zespołami.
Jako, że od strony rowu się nie udało, postanowiliśmy zajść punkt od d.... strony, czyli od drogi. Ponownie natknęliśmy się na spotkany chwilę wcześniej zespół, a po chwili poszukiwań i na lampion.
PK 1 był dla ludzi i zgarnęliśmy go nie przerywając marszu. A tacy jesteśmy! Po długim bezpunktowym przelocie dotarliśmy do wycinka A, B, C. Kiedy już ustaliliśmy, że mamy kolejne lustro, zaczęliśmy szukać charakterystycznego drzewa. W takiej odległości jak zaznaczono na mapie, to na pewno żadnego nie było, a przynajmniej żadnego z lampionem. Zaczęliśmy systematycznie przeczesywać las, co było o tyle trudne, że poszycie składało się głównie z jeżyn i innej chwytliwej roślinności. Mało nie straciłam czołówki, czapki, a kto wie czy i nie głowy. Kiedy już udało mi się wyplątać z tej niezręcznej sytuacji oraz odzyskać nakrycie głowy i światło, byłam gotowa zrezygnować z tego punktu. Chyba wyczuwając moje negatywne nastawienie, drzewo z lampionem niemal wylazło nam na drogę, żebyśmy je w końcu znaleźli.
Do PK C teoretycznie było prosto, wzdłuż linii energetycznej. Pominąwszy złowrogo nastawioną roślinność, inna trudność stanęła przed nami. A nawet nie stanęła, a spłynęła. Rzeczka, niby niewielka, ale nieprzekraczalna suchą stopą, wiła się meandrami, a my wiliśmy się wraz z nią. W końcu dotarliśmy do mostka, co to go specjalnie na naszą (czyli uczestników imprezy) cześć straż pożarna zbudowała. A potem to już tylko myk, myk drogą, minąć cztery boczne dróżki, wdrapać się na wydmę i kolejny punkt nasz. Ja i Kuba namierzaliśmy się bardziej grzbietem wydmy, Zuza szła drogą. Co chwila znajdywaliśmy jakiś szczyt, ale lampionu nie było. Kiedy doszliśmy do drogi przecinającej wydmę, której nie było na wycinku, stwierdziliśmy że jesteśmy za daleko. Zeszliśmy na drogę do Zuzy i namierzyliśmy się tym razem z dołu. Po wdrapaniu się na górę, okazało się, że znowu jesteśmy w tym samym miejscu. Rozglądając się bezradnie dookoła zobaczyłam coś żółtego pod drzewem. Odruchowo podeszłam, a na odwrociu drzewa co wisiało??? Lampion! W tym miejscu chciałam bardzo podziękować osobie, która skórką od banana zaznaczyła punkt B.
Z B wróciliśmy nad rzeczkę, żeby kierując się schematem wejść na LOP-kę. Wydawało nam się to tak proste, że nie zawracaliśmy sobie głowy liczeniem odległości. W efekcie trafiliśmy pod linię energetyczna i uznaliśmy, że to nasza LOP-ka. Spotkaliśmy tam znajomy zespół i to utwierdziło nas w decyzji dalszego marszu. Po jakimś czasie Kuba zaczął wybrzydzać na kierunek LOP-ki i po synchronizacji kompasów musiałyśmy przyznać mu rację. Nie pozostało nam nic innego jak po raz kolejny wrócić nad rzeczkę i zacząć od nowa. Tym razem skrupulatnie odmierzałam kroki i kolejna LOP-ka wypadła nam rzeczywiście w innym miejscu. Po kilku krokach znaleźliśmy nawet lampion. Dobra nasza! A przynajmniej tak się nam wydawało. Początkowo szliśmy raźno, a widok światełek przed nami i za nami utwierdzał nas w słuszności wyboru trasy. Niestety, nasz entuzjazm gasił nieco grunt zmieniający się nam pod stopami ze stabilnego na coraz bardziej rozmokły, przechodzący w ciekły. Coraz częściej musieliśmy obchodzić rozlewiska, co zupełnie uniemożliwiało nam dokładne oszacowanie przebytej odległości. Kiedy według moich bardzo przybliżonych obliczeń przeszliśmy z dziewięćset metrów zamiast sześciuset i kiedy w butach już nam chlupotało, bo możliwości obchodzenia wody dawno się skończyły, okazało się, że droga w ogóle zanika i jesteśmy w ciemnej d.... Razem z nami kilka innych zespołów błąkających się na tym odcinku. Poza tym uświadomiliśmy sobie, że po drodze nie było ani jednego lampionu i tak coś wygląda, że znowu nasza LOP-ka nie jest LOP-ką. Postanowiliśmy wrócić do pierwszego lopkowatego lampionu. Oczywiście okazało się, że szliśmy drogą równoległą do LOP-ki!!! Na LOP-ce właściwej znaleźliśmy kolejny lampion, ale trzeciego już nie. Mieliśmy też wątpliwości i rozbieżność poglądów co do końca LOP-ki. Uznawszy pierwsze większe skrzyżowanie za to właściwe, zaczęliśmy szukać PK 2. Po chwili dołączył do nas inny zespół i w pięć osób przeczesywaliśmy las - listek po listku, trawka po trawce, drzewko po drzewku. Dół to nawet i był, ale bez lampionu, a ponieważ nie byliśmy do końca pewni gdzie jesteśmy, nie biliśmy bepeka.
Stanęliśmy przed poważnym dylematem - co dalej? Wiedząc jedynie, że jesteśmy gdzieś w lesie, raczej trudno było nam namierzyć się na pozostałe punkty i w zasadzie najpewniejszą alternatywą był powrót do bazy po śladach. Ale tak po śladach??? Nie uchodzi! Postanowiliśmy iść na wschód, bo wiadomo - na wschodzie musi być jakaś cywilizacja. Poza tym doświadczenie z Zimowego 2x2 mówiło mi, że ze ścieżkami jest jak z rzekami - każda ścieżka wpada do większej ścieżki, ta z kolei do jeszcze większej i w końcu dochodzi się do Wisły, to znaczy do asfaltu. Połączenie tych dwóch reguł - wschodu i rzekościeżek doprowadziło nas do do wycinka z PK E i D. Teraz to byliśmy w domu! Co prawda szukanie paśnika zajęło nam co najmniej pół godziny, bo zamiast od razu wziąć go azymutem spod ambony, łaziliśmy po krzakach w różnych dowolnych kierunkach, konwersując telefonicznie z Anią na tematy nie związane. Za to PK E znaleźliśmy od pierwszego kopa! Dziewiątka i dziesiątka były już łatwe, a bezproduktywna dojściówka do bazy dała mi się we znaki. Wreszcie zobaczyliśmy upragniony budynek i w lekkich minutach, bez połowy PK oddaliśmy kartę startową.
c. d. n.
Wygląda to super. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń