Nocne Manewry zapowiadały się imponująco. Darek organizował je z rozmachem, stawiając na baczność wszystkie lokalne władze i organizacje. Ale ostatecznie 600-lecie miejscowości, w której odbywają się zawody, to całkiem dobry pretekst do huczności.
Już o 15-tej wyjechaliśmy z domu żeby rozstawić dojściówkę i zdążyć zrobić TRInO w Dębem. Nawet tak błaha rzecz, jak rozstawianie dojściówki, może okazać się w pewnych sytuacjach wyzwaniem. A to nie było za bardzo na czym powiesić lampionu, a to dwa wielkie drzewa wrysowane w mapę okazywały się dwoma , dawno ściętymi kłodami, a to na kapliczce nie było ani cyferki, czy literki, o które można by spytać uczestników, to na koniec zza bramy jednej z posesji wyskoczył właściciel drzewka (i jak się okazało kawałka lasku) i kategorycznie zażądał zdjęcia lampionu.
- Moje i nie dam! - tak można by streścić rozmowę z nim.
W efekcie błaha z reguły dojściówka stała się trudnym etapem i to, jak się przy liczeniu wyników okazało, nie tylko dla organizatorów, ale i dla uczestników:-)
TRInO było już łatwiejsze, chociaż mieliśmy pewne problemy z lokalną organizacją ruchu, bo trasę robiliśmy samochodowo. Po kilkukrotnym wjechaniu ludziom na podwórka, w końcu zaliczyliśmy wszystkie punkty, w tym jeden metodą eliminacji, bo nie udało się nam pod niego podjechać.
W bazie zawodów już krzątał się Darek i harcerze pod wodza Damiana. Wrzuciliśmy nasze rzeczy do sali i też wzięli się za robotę. Rozwiesiliśmy banery, oznakowali lampionami teren, zorganizowali sekretariat, a ja załapałam się na super fuchę - krojenie ciast. Co prawda zaśliniłam się po prawie po kolana, ale i przy okazji jakieś drobne okruszki zassałam.
W końcu pojawili się pierwsi uczestnicy. Zasiadłam w sekretariacie i usiłowałam ogarnąć sytuację. Na szczęście zanim pojawiła się największa fala zawodników, dotarła Zuza i wsparła mnie w tym. Dzięki temu obyło się bez kilometrowych kolejek i mam nadzieję, że i bez większych wpadek.
Tak przy okazji naszła mnie refleksja, że gdyby Darek wcześniej nie przydzielił minut startowych, to można by na nich zrobić biznes życia, czyli wystawić je na licytację. Wiadomo - każdy chciał jak najszybciej do lasu, więc - kto da więcej?!
- Kto da więcej za dziesiątą minutę startową?!
- Pani w czerwonej czapce, sto po raz pierwszy!
- Pan w granatowe kurtce - dwieście!
- Pan z zielonym plecakiem wygrywa!
I taki kolejne, aż do wyczerpania zapasów.
Ludzie do tego lasu wychodzili, wychodzili i wychodzili, bo odstępy między zespołami były aż dziesięciominutowe. I kiedy już zupełnie opadłam z sił i ogarnęła mnie senność, Zuza rzuciła hasło, że może i my byśmy poszły. No, patrz pan! A ja się łudziłam, że nikt nie zauważy i mi się upiecze. Zanim zdążyłam oprotestować, Zuza już załatwiła z Kubą, że połączymy siły w jeden zespół (dzięki czemu zdobędziemy bliską minutę startową) oraz Darkiem, że zwolni nas z posterunku.
I tak zostałam wyprowadzona w las ...
c. d. n.
Ciekawie Ci kredka zwisa ;P
OdpowiedzUsuńI już wiadomo skąd się biorą nowe kredki:-)
OdpowiedzUsuńA ja myślałam, że one przez pączkowanie... :p
OdpowiedzUsuń