Orient to pierwsza tegoroczna impreza zaliczana do TMWiM, więc wiadomo było w jakich zestawach osobowych idziemy i nie ma to czy tamto.
Mapa trochę mnie zaskoczyła - tym, że była pełna i taka sama dla wszystkich kategorii. Ale wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach, więc i tu szczegóły grały rolę. Szczegółów była cała litania i co doczytałam do końca opisu, już nie pamiętałam początku. Generalnie chodziło o zebranie konkretnych ilości PK z konkretnej zadanej rzeźby terenu, przy czym tezeci mieli tego w pieron, my dużo, a TP mało i mogli zbierać co się napatoczy, byle się ilość zgadzała. Część punktów była naniesiona na mapę (nawet sporo), a część trzeba było wyznaczyć samodzielnie mając podane azymuty i inne dodatkowe informacje. Cóż, wyznaczanie azymutów w marszu i w powietrzu (bo nie wzięliśmy przenośnego stolika) nie jest rzeczą prostą, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie - niewykonalną. Ale, że dla nas nie ma rzeczy niewykonalnych, więc coś tam wyznaczyliśmy.
Mnie osobiście najbardziej wzruszył azymut ze słupka duktowego o konkretnych numerach (który to słupek nie wiadomo gdzie miał stać, ale na pewno daleko) w odległości 90 m i wcale w tej odległości nie mieści się punkt kontrolny, tylko punkt konstrukcyjny X, który jest środkiem okręgu o promieniu 300 m, a na tym okręgu może się trafić górka i dopiero na niej będzie PK. Uffff....
To wszystko to jeszcze pikuś przy sposobie potwierdzania punktów, bo o ile mętnie wytłumaczono jak wpisać punkty oznaczone na mapie cyframi lub literami, to już nie wspomniano, jak wpisać punkty wyznaczone samodzielnie. Dziwne to wszystko było, bo na mapie były na przykład cztery PK R i strasznie byłam ciekawa, skąd sprawdzający będzie wiedział, że to różne punkty, a nie przebitka. Wpisywałam więc różne abstrakcyjne rzeczy, a na mecie tłumaczyłam autorowi, co przez to chciałam powiedzieć.Pierwszy punkt wzięliśmy (jak pewnie wszyscy) z mapy, ale kolejny już z azymutu - o dziwo, był tam, gdzie przewidywaliśmy. Trzeci znowu wzięliśmy z mapy, a następny według naszych obliczeń miał być na końcu ścieżki, tyle tylko, że jakby go nie było. Darek od nowa wyznaczył przypuszczalne miejsce poszukiwanego punktu i faktycznie wyszło w ciut innym miejscu. Ponieważ precyzyjne wyznaczanie w warunkach bojowych nie jest możliwe, znowu trafiliśmy na niesłuszna ścieżkę. Uratowali nas Barbara i Tomek, którzy też szukali tego, co my i mieli jeszcze kilka zapasowych koncepcji. Jedna z nich była trafiona. Poza tym nasi wybawcy doradzili nam, żebyśmy olali wyznaczanie azymutów, bo powinniśmy się wyrobić z punktami, które już są na mapie. A my tak staraliśmy się wykazać:-(
Ruszyliśmy dalej. Darek robił się coraz bardziej marudny i zniechęcony: a to nie pójdzie pod górę, a to nie pójdzie bez ścieżki - normalnie chyba miał atak andropauzy albo i czego gorszego. Do tego okazało się, że jest to bardzo zaraźliwe i mój początkowy entuzjazm zaczął gwałtownie opadać. Mimo to jakoś dotrwaliśmy do końca etapu i nawet udało nam się uzbierać wymaganą ilość PK.
Opis do mapy drugiego etapu od razu przeczytaliśmy dokładnie i dotąd wypytywaliśmy autora o wszystko (kilkakrotnie wracając do niego) aż byliśmy pewni, że wiemy co robić. Bo opis znowu był niebanalny. Nasze punkty znajdowały się na obszarach w pewnych podanych odległościach od szlaków, skrzyżowania szlaków, ich rozwidlenia, czy od ulubionego słupka duktowego. Wychodziło nam, że musimy po prostu sczesać cały teren zawodów, bo tylko cztery PK były naniesione na mapę, a musieliśmy znaleźć dwanaście.
Czesanie pierwszego kwartału przyniosło nam trzy PK w dołkach, PK 4 uznaliśmy za podwójny - jako czwórkę i jako punkt na górce, a potem wzięliśmy dwa charakterystyczne drzewa, z których jedno wcale nie było charakterystyczne, ale wisiał na nim lampion i było we właściwym miejscu. Tym sposobem mieliśmy już ponad połowę roboty odwalone, a nie zdążyliśmy się jeszcze zmęczyć. I tu okazało się, że nasza radość była przedwczesna. Ponieważ nie wiedzieliśmy gdzie biegną szlaki i nie mieliśmy jak wyznaczyć terenu z punktami, postanowiliśmy więc znaleźć słupek. W miejscu, które wytypowaliśmy jako najpewniejsze - owszem - słupek był, tyle tylko, że z innymi numerkami. Co prawda połowa numerków się zgadzała, ale niewiele nam to dawało. Postanowiliśmy iść na północ, sprawdzić kolejny słupek i przy okazji zebrać dwójkę. Darek wymyślił też koncepcję związaną ze szlakiem rowerowym i sądziliśmy, że jakoś się uda. Po drodze spotkaliśmy konkurencję, która to konkurencja podpowiedziała nam, że poszukiwany słupek jest zdecydowanie na południu. Konkurencja to jednak konkurencja i nie wiadomo czy można jej wierzyć, kontynuowaliśmy więc swoją wędrówkę na północ. Przy PK 2 spotkaliśmy Pawła, który rozwiał nasze nadzieje związane ze szlakiem rowerowym. Nie pozostało więc nic innego jak wrócić do nieszczęsnego słupka. Wrrrr. Było daleko, ale przynajmniej wygodną drogą, no i ten wybór siedmiu dołków dookoła. Nam brakowały tylko trzech PK więc w miarę sprawnie poszło. Najgorszy był powrót - długi pusty przebieg bez punktów - nie dość, że nuda, to do tego męcząca nuda. Zostałam w tyle za Darkiem i ledwo powłóczyłam nogami. W sumie przeszliśmy 13 kilometrów, a przecież byłam jeszcze zmęczona po sobotnim 2x2. Zupełnie nie wiem jakim cudem Tomek z Barbarą dali radę po tej swojej pięćdziesiątce. Dla mnie to jakiś kosmos. No nic, trzeba będzie chyba popracować nad kondycją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz