Żeby nie było, że już tak całkiem nigdzie nie wychodzę, zapisałam się na Trzech Króli - razem z Tomkiem na TZ. Nikt nie obiecywał, że będzie ciepło, ale w mieście zawsze są większe szanse na pomyślną ewakuację w razie potrzeby - knajpy, autobusy itp.
Start niestety nie był planowany w tym samym miejscu co meta, dlatego musieliśmy zdecydować gdzie zostawić samochód i kiedy mieć do niego blisko. Ten problem rozwiązał nam Darek zamawiając na start termos herbaty. Wiadomo było, że nie będziemy z nim drałować przez miasto, więc zaparkowaliśmy przy starcie. Z powodu zimna (choć niby start pod dachem, przy ruchomych schodach) pominęliśmy aspekt towarzyski i chwyciwszy mapę usiłowaliśmy czym prędzej wyjść na trasę. Jak się szybko zacznie, to i szybko można skończyć. Ja oczywiście nie mogłam pojąć opisu, bo mi myślenie zamarzło, Tomkowi chyba też, bo musieliśmy wrócić po przejściu parunastu kroków, żeby dopytać organizatora o co właściwie chodzi.
W końcu udało się ogarnąć i ruszyć. Tomek zajął się nawigacją, czyli skupił się na jednej z otrzymanych kartek, ja miałam patrzyć na zdjęcia i szukać obiektów w terenie, czyli skupić się na drugiej z otrzymanych kartek. Ponieważ nie patrzyłam w mapę, nie wiedziałam, że lopka prowadzi ścianami budynków, a nie ulicą i już na początku zarządziłam zgarnięcie stowarzysza. Jak się potem okazało, był to najczęściej brany stowarzysz.
Trasa jak trasa - niby niezbyt trudna, ale niektóre zdjęcia przedstawiały na przykład drobne przedmioty z wystaw sklepowych i łatwo było je przeoczyć. Najgorszy w tym wszystkim był jednak mróz. Nie zrobiliśmy nawet połowy trasy, a ja już nie czułam nóg i szłam tylko z przyzwyczajenia. Do tego - przemarznięta - poczułam nieodpartą potrzebę odwiedzenia toalety. Wparowałam więc do pierwszej z brzegu knajpki z uprzejmym pytaniem na ustach:
- Czy można skorzystać....
Zupełnie nie wiadomo dlaczego, człowiek stojący za barem popatrzył z przerażeniem i czym prędzej przytaknął. Kiedy zobaczyłam się w lustrze w pełni zrozumiałam jego odczucia. W czapce naciągniętej na kaptur, omotana szalem, ze świecącą spod tego wszystkiego czołówką, z wystającymi gdzieniegdzie kosmykami włosów, czerwonymi policzkami i desperacją w oczach nie wyglądałam na nobliwą starszą panią i prawdę mówiąc sama bym na swój widok wolała wiać jak najdalej. Postarałam się wyjść ukradkiem, żeby nie stresować swoim wyglądem klientów i obsługi.
Ulga i chwilowe ogrzanie się pozwoliły mi jakoś dotrwać do końca trasy. Udało się znaleźć metę, a na niej zmarzniętego Darka i małą grupkę współtowarzyszy niedoli. Tłumów nie było, bo każdy po oddaniu karty od razu się ewakuował w cieplejsze rejony świata. Nas czekał jeszcze powrót do samochodu. Na szczęście tuż obok był przystanek, a na autobus nie musieliśmy długo czekać. Jak się okazało trasę o długości nominalnej 5 z hakiem km przeszliśmy w ponad osiem kilometrów. Umiemy sobie dogodzić, nie? Gdybym wcześniej wiedziała, że tyle będę drałować na mrozie, to ... chyba też bym przyszła. W końcu ile można żyć bez InO?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz