W ramach rehabilitacji za porwanie Tomka w siną dal, Barbara napisała żywiołową rajdową (niczym nazwa imprezy) relację z Bydlina:
Na pierwszą tegoroczną
pięćdziesiątkę wybraliśmy zimową edycję Rajdu Czterech Żywiołów, corocznie
odbywającego się na Jurze w okolicach Bydlina.
Po początkowotygodniowych
ekscesach (trening ZPK czy OrtInO, które to jako organizator musiałam
przelecieć dwa razy i odstać swoje na samym starcie) wątpiłam czy w ogóle będę
mogła pojechać, bo mój nos zamienił się w kran z zepsutym kurkiem, a głos
raczej przypominał rzężenie traktora.
Szczęśliwie jednak
poczułam się lepiej i z baterią leków w piątkowe przedpołudnie ruszyliśmy
z Tomkiem na południe :)
Jak wiadomo „dzień bez
TRInO to dzień stracony“ i pierwszy przystanek na drodze zrobiliśmy już w
Piotrkowie Trybunalskim, gdzie w ekspresowym tempie pokonaliśmy niecałe dwa
kilometry trasy. Pokonał nas jedynie pręgierz – odpowiedź na pytanie utknęła
pod śniegiem i lodem, a my akurat nie wzięliśmy młotka do odkuwania. Szybki
powrót do pojazdu i azymut na Częstochowę, gdzie czekały na nas... trzy kolejne
trasy TRInO :) Zaparkowaliśmy na terenie jednej z tras, opłaciliśmy
parkowanie do poniedziałku do godz. 9:04 i można było ruszać! Najpierw kilka PK
z trasy „parkowej“, potem rundka po Jasnej Górze (do PK 13 zalecamy zabrać
lornetkę lub aparat z dobrym zoomem), krótki powrót do parku i liniowa
trasa wzdłuż Alei NMP. Punkty tak porozmieszczane, że można było iść dłuższymi
odcinkami albo jedną, albo drugą stroną ulicy. Ostatni PK znów nas pokonał –
autor nie przewidział, że czasem do naszego kraju jednak przychodzi zima i śnieg
wszystko zasypuje :) Po tak intensywnym TRInOwaniu zasłużyliśmy na obiad.
Udaliśmy się do już wcześniej upatrzonego lokalu z prawdziwą włoską pizzą
(pizza przed 50-tką to już praktycznie tradycja). Najedzeni, potwierdziliśmy
jeszcze 3 brakujące PK z pierwszej trasy i wspomagając się nawigacją
ruszyliśmy do Bydlina. Im dalej na południe, tym więcej śniegu, a drogi
bardziej zalodzone. Zapowiadało to całkowicie zimowe warunki na sobotnich
zawodach. Jako jedni z pierwszych, przed 20 dotarliśmy do bazy (co łatwe
też nie było, bo jeszcze nie była oznakowana, a drzwi wejściowe się zacinały).
Po szybkim odbiorze numeru startowego i karty okupiliśmy jeden z wolnych
rogów sali i... poszliśmy do sekretariatu, gdzie było cieplej. Na sali
termometr wskazywał 18,5°C i - eufemistycznie mówiąc - było dość rześko, a to
tego głośno szumiał nawiew (chyba ogrzewający). Po powrocie z herbaty w
ciepłej „sekretariatowo-sanitarnej“ części bazy, temperatura w miejscu
noclegowym wzrosła do rekordowej wartości 19°C. Baza się
zapełniała, ludzie zajmowali wolne przestrzenie, a my po popatrzeniu na mapę
turystyczną okolic podjęliśmy decyzję o pójściu spać. Noc upłynęła spokojnie,
choć dość zimno, o 7 termometr wskazywał 16,5°C (a
wcześniej podobno było nawet mniej). Na zewnątrz z nieba leciał marznący
śniego-deszcz. Kilka minut przed zaplanowaną na 8:00 odprawą organizatorzy
poinformowali, że ze względu na pogodę wszystko się przesuwa o pół godziny. Tym
sposobem mogliśmy jeszcze trochę poobijać się :) O 8:30 nastąpiła zapowiadana
odprawa, rozdanie map i informacja, że PK E jest przesunięty o ok. 2 mm na
północ. Po zerknięciu na mapę wybieramy wariant, który rozpoczyna się właśnie
od tego przesuniętego PK E.
O 9:02, wraz ze wszystkimi uczestnikami, ruszamy sprzed bazy. Od razu w prawo i za tłumem, trochę podbiegamy, najpierw asfaltem, a potem na północ pod górę. Na ok. 500 m przed PK trochę nas znosi za bardzo na lewo, ale szybko się poprawiamy i po chwili punkt jest nasz. Potem powrót na ścieżkę i wydeptaną ścieżką żwawy przelot na PK A. Docieramy do asfaltu, za zabudowaniami decydujemy się na skrót i torując w śniegu, szybko docieramy do PK A przy skałce. Stamtąd na dół wygodną drogą i po dotarciu do asfaltu w zaplanowane lewo. Biegniemy. Jednak po jakimś czasie teren przestaje się zgadzać. Okazało się, że z PK wyruszyliśmy nie w tę stronę i dotarliśmy do Krzywopłotów. Błąd. Wielbłąd. Pewnie przyszedł z okolicznej Pustyni Błędowskiej. Nic to, wracamy tą samą drogą, jak się da to biegniemy, żeby odrobić stracony czas. Teraz dotarcie na PK C to formalność, jest prosty nawigacyjnie – na szczycie płaskiej górki. Zbiegamy do miejscowości (tam jeden z miejscowych nas pyta skąd i dokąd biegniemy) i wydeptaną drogą na przez las docieramy na PK F przy skałce.
Sprawnie poszło. Przebiegamy przez Ryczów, gdzie jakaś kobieta nas pyta czy daleko jeszcze mamy i na odpowiedź, że 30 km odpowiada, że 1/3 już za nami – lokalsi to jednak są zorientowali nawet w długościach tras :) Tuż przed PK I znów spotkanie – pan w mundurze informuje, że jeszcze 1300 m i trzeba za domem skręcić w prawo. To, że w prawo to wiemy, ale te 1300 m to trochę przeszacował, do PK mamy niecałe pół kilometra. Przelot PK I – J bez rewelacji i komplikacji nawigacyjnych, choć sam PK J źle stał, na szczęście lampion świecił się z oddali (tu uwaga do organizatorów: nie każdy betonowy słupek oznacza szczyt). Na kolejny, PK K docieramy głównie asfaltem częściowo podbiegając. Szybko wchodzi. Stamtąd pierwotnie planowaliśmy wariant drogowy, ale widząc wydeptaną ścieżkę przez pole decydujemy się na skrót. Po dość twardym, choć nierównym podłożu, nawet nieźle się idzie. W Złożeńcu przecinamy główną drogę i po jakimś czasie odbijamy w las w stronę PK H. I tu niestety kolejny błąd, tracimy kilkanaście minut na poszukiwania nie w tej grupie skalnej, gdzie jest lampion. Na szczęście Tomek odnajduje co trzeba (czyli ścięte drzewo oparte o skałę), podbijamy i można lecieć dalej. Szybko przez zabudowania Smolenia, skręt w lewo na „białą drogę“, na którą miejscami nawiało śniegu po kolana. Znów pod górę i po chwili PK L na rogu ogrodzenia jest nasz. Teraz szybko w dół, przecinamy asfalt i widząc ślady przez pole decydujemy się na wariant na azymut. Odkryta przestrzeń, powoli zbiera się na zachód słońca (jest już po 15), zaczyna prószyć śnieg – w takiej aurze docieramy do PK Ł tuż pod szczytem Łysej Góry. Stamtąd zbieg na wschód, odbicie na południe i znów na wschód przez pola do najdalszego PK M. Podłoże zmienne: raz kopny śnieg, raz twarda ziemia, ale idzie się dobrze. Przy PK M spotykamy trójkę konkurencji i na przelocie do PK N ich wyprzedzamy. W Kąpielach Wielkich wyciągamy czołówki, w Kąpiołkach ścinamy zakręt, żeby od tyłu złapać PK N na rogu cmentarza. Szybko podbijamy i lecimy dalej. W Okupnikach podbiegamy asfaltem, nie możemy po ciemku namierzyć odbijającej drogi, ostatecznie sami torujemy nową ścieżkę przez pole. Namierzamy się na PK G na rogu lasu. W terenie granic lasu znacznie więcej niż na mapie, ale ostatecznie poszukiwania zwieńczamy sukcesem. Teraz na południe do Domaniewic, po asfalcie podbiegamy, na drodze prowadzącej do PK D spotykamy dwójkę rowerzystów – jeden pilnuje rowerów, a drugi idzie z nami potwierdzić PK. Tam też ponownie spotykamy trójkę konkurencji, która musiała nas wyprzedzić na skrócie na PK G. Historia lubi się powtarzać i na polu pomiędzy PK D i B znów ich wyprzedzamy. Na granicę kultur na ostatnim PK idziemy bardzo żwawym tempem, po chwili punkt jest nasz! Pozostało tylko dotarcie do bazy. Już wiemy, że nie uda się złamać 10h, ale i tak pobijemy nasz rekord. Za kościołem w Bydlinie spotykamy Karolinę niosącą narty. Tomek zabiera od niej kijki i tak biegniemy do bazy :)
W podsumowaniu wyszło 10 godzin 7 minut i trochę ponad 53
km. Gdyby nie wielbłądki byłoby krócej i mniej :) W bazie szybkie pakowanie,
posiłek i wracamy do domu, tym razem we troje – na tylną kanapę dołączyła
Karolina. Nawiguję z nawigacją, ale i tak na jednym z rozjazdów, już
na drodze szybkiego ruchu, mijamy drogowskaz i musimy nadrobić jakieś 15 km.
Przypadła mi rola zagadywania kierowcy, co nawet jako tako się udaje. Do
Warszawy docieramy po północy i wyjazd można uznać za zakończony :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz