Właściwie to lubię
FalInO. Pozwala mi to odwiedzić podstawówkę, do której chodziłem całe 8 lat (tak, kiedyś podstawówka była 8-klasowa!). I
choć punkty wiadomo gdzie stoją i biega się trochę „na pamięć”, to po prostu
lubię.
Prawie udało mi się namówić Moja Drugą Połowę. Wprawdzie nie na biegi, a bardziej/skuteczniej namawiał D.M., ale miała pojechać. W czasie przeszłym piszę, bo nie pojechała. Dopadła ją grypa, która ostatnio panoszy się w naszej rodzinie (ciekawe, kiedy mnie dopadnie). Właściwie to miałem jechać na Zimowy Triathlon, ale niestety jakiś wredny odłam tej grypy zdziesiątkował nasz zespół. 2/3 zespołu Triathlonowego spotkało się więc o 10 rano w świetlicy SP 124 w Falenicy. Po zdołowaniu D.M. informacją o braku jego partnerki i wyekspediowaniu go na trasę TP, pobiegliśmy i my (czyli ja i Pani Prezes). Niby inne trasy OPEN-K i OPEN-M, ale część punktów była wspólna. Oczywiście męskich punktów było więcej. Te najbliższe były takie same, więc pobiegliśmy razem. Na triathlonie Barbara miała jechać na łyżwach, ale do Falenicy spryciula założyła kolce i to mi przyszło robić za łyżwiarza: długimi ślizgami starałem się utrzymać pion i odpowiedni wektor ruchu na oblodzonych ulicach, a przy okazji nie zgubić jej z zasięgu wzroku. No dobra, jako były miejscowy poprowadziłem do PK na „terenie zakazanym”, czyli w okolicach plebanii (to już po raz kolejny PK na terenie kościelnym – widać organizator ma tu dobre układy). Potem odwiedziliśmy tereny opanowane przez biegaczy górskich i przecięliśmy zamarznięte Morskie Oko. Tu nastąpił konflikt interesów – zostawiłem B. by zgarnęła PK 49 sprytnie ukryty wśród zabudowań i z dojściem tylko od południa, a ja pobiegłem na jakiś taki PK przy bramie posesji (organizatora?), gdzieś przy cmentarzu. Punkt nr 32, do którego nie było żadnego sensownego przebiegu.
Po obiegnięciu zabudowań i podbiciu wspomnianego już wcześniej PK 49, pobiegłem szukać dobrze znanych mi dołków. Cóż, że dobrze znane dołki, udało mi się je przebiec! Nie ma to jak bieganie na pamięć!
Prawie udało mi się namówić Moja Drugą Połowę. Wprawdzie nie na biegi, a bardziej/skuteczniej namawiał D.M., ale miała pojechać. W czasie przeszłym piszę, bo nie pojechała. Dopadła ją grypa, która ostatnio panoszy się w naszej rodzinie (ciekawe, kiedy mnie dopadnie). Właściwie to miałem jechać na Zimowy Triathlon, ale niestety jakiś wredny odłam tej grypy zdziesiątkował nasz zespół. 2/3 zespołu Triathlonowego spotkało się więc o 10 rano w świetlicy SP 124 w Falenicy. Po zdołowaniu D.M. informacją o braku jego partnerki i wyekspediowaniu go na trasę TP, pobiegliśmy i my (czyli ja i Pani Prezes). Niby inne trasy OPEN-K i OPEN-M, ale część punktów była wspólna. Oczywiście męskich punktów było więcej. Te najbliższe były takie same, więc pobiegliśmy razem. Na triathlonie Barbara miała jechać na łyżwach, ale do Falenicy spryciula założyła kolce i to mi przyszło robić za łyżwiarza: długimi ślizgami starałem się utrzymać pion i odpowiedni wektor ruchu na oblodzonych ulicach, a przy okazji nie zgubić jej z zasięgu wzroku. No dobra, jako były miejscowy poprowadziłem do PK na „terenie zakazanym”, czyli w okolicach plebanii (to już po raz kolejny PK na terenie kościelnym – widać organizator ma tu dobre układy). Potem odwiedziliśmy tereny opanowane przez biegaczy górskich i przecięliśmy zamarznięte Morskie Oko. Tu nastąpił konflikt interesów – zostawiłem B. by zgarnęła PK 49 sprytnie ukryty wśród zabudowań i z dojściem tylko od południa, a ja pobiegłem na jakiś taki PK przy bramie posesji (organizatora?), gdzieś przy cmentarzu. Punkt nr 32, do którego nie było żadnego sensownego przebiegu.
Po obiegnięciu zabudowań i podbiciu wspomnianego już wcześniej PK 49, pobiegłem szukać dobrze znanych mi dołków. Cóż, że dobrze znane dołki, udało mi się je przebiec! Nie ma to jak bieganie na pamięć!
Dalsze bieganie na pamięć
zaprowadziło mnie na całkiem nowy płot. Płot, którego na poprzednim FalInO jeszcze
nie było. I nie było go oczywiście na mapie. Konsternacja.
Przy drodze na najdalszy PK 45, ulokowany u stóp Łysej Góry (tu za młodu jeździło się na sankach i dawno temu była niewielka skocznia narciarska oraz brzoza na środku stoku, przy której zawsze można było znaleźć resztki sanek i nart), spotkałem D.M.
Dalej powrót w kierunku szkoły. I oczywiście na znanym mi za młodu terenie (dołek, w którym spotykaliśmy się i brzdąkaliśmy na gitarach) pomyliłem z lekka kierunki i znowu straciłem trochę czasu, nim znalazłem lampion. Dalej bez większych atrakcji, pomijając przeczekanie kilku minut tuż przy PK35, aż przebiegnie niekończący się sznur biegaczy górskich, którzy blokowali mi dojście do lampionu po drugiej stronie ścieżki. Na koniec PK, który z rozpędu pominęliśmy zaaferowani tym PK na plebani i na metę. A tu… sesja fotograficzna! Niezawodna Pani Prezes z komórką w dłoni uwieczniła mój (triumfalny) dobieg z kartą.
Przy drodze na najdalszy PK 45, ulokowany u stóp Łysej Góry (tu za młodu jeździło się na sankach i dawno temu była niewielka skocznia narciarska oraz brzoza na środku stoku, przy której zawsze można było znaleźć resztki sanek i nart), spotkałem D.M.
Dalej powrót w kierunku szkoły. I oczywiście na znanym mi za młodu terenie (dołek, w którym spotykaliśmy się i brzdąkaliśmy na gitarach) pomyliłem z lekka kierunki i znowu straciłem trochę czasu, nim znalazłem lampion. Dalej bez większych atrakcji, pomijając przeczekanie kilku minut tuż przy PK35, aż przebiegnie niekończący się sznur biegaczy górskich, którzy blokowali mi dojście do lampionu po drugiej stronie ścieżki. Na koniec PK, który z rozpędu pominęliśmy zaaferowani tym PK na plebani i na metę. A tu… sesja fotograficzna! Niezawodna Pani Prezes z komórką w dłoni uwieczniła mój (triumfalny) dobieg z kartą.
Nie zdążyłem odsapnąć, a dostałem od Barbary propozycje „nie do odrzucenia”, by
wybrać się jeszcze na trasę TP. Od czasu kiedy dostała taki super zegarek, co
liczy jej aktywność i wyznacza dynamicznie cele na kolejny dzień (co tu dużo
mówić, przy jej aktywności te cele są coraz większe, wręcz przerażająco
większe!) i w ramach wyrabiania normy… No cóż, poszedłem. Dobrze, że nie trzeba
było drugi raz przejść całej trasy. Wystarczyło tylko 16 PK, by zadowolić
zegarek! No cóż, przeszliśmy raczej spacerowo, w pięknych okolicznościach
przyrody wycinki ze szwajcarki i nawet nie wyciągaliśmy z kieszeni pełnej mapy
biegowej:-)! Spacer był bardzo fajny, słoneczko, skrzypiący śnieg, te uroki,
których w biegu mniej się dostrzega (słońce raczej oślepia, a śnieg utrudnia
bieganie). Jako że Barbara poszła bez kolców, mieliśmy teraz bardziej wyrównane
szanse w kwestii poślizgowej. Powiem z pewną (sporą) dozą samozadowolenia i
satysfakcji – że jednak ja lepiej utrzymuję równowagę na oblodzonej powierzchni!
Po prostu trenujesz do kolejnego łyżwowania :)
OdpowiedzUsuń