Już byłam zdecydowana nie iść na Smoka, ale Tomek przekonał mnie, że blisko, to warto. Byliśmy zapisani we dwójkę, ale na trasę ruszyliśmy mocną czwórką - my, Pani Prezes i Darek M.
Barbara była mocna w rozpracowywaniu mapy, Tomek w liczeniu punktów, Darek mocny w gębie (znaczy wygadany, choć ostatnio jakby mniej), a ja mocna w marudzeniu. Po zobaczeniu mapy od razu wiedziałam, że zanim ja ogarnę co, gdzie i jak, to już pewnie zdążymy wrócić na metę. W związku z tym nawet nie bardzo starałam się kombinować z mapą, a liczenie punktów przeliczeniowych w ogóle mnie nie interesuje, bo to żadna orientacja, tylko zwykła matematyka.
Wycinki rozłożone były w przestrzeni od Sasa do Lasa i gdyby ktoś chciał zaliczyć wszystkie, to musiałby oblecieć prawie całą Warszawę, a przynajmniej całą prawobrzeżną. Wiem tylko, że zaczynaliśmy nad Balatonem, zahaczyliśmy o Wisłę, kanałkami chodziliśmy często, a potem zabrakło nam czasu i ku mojej uciesze odpuściliśmy część punktów.
Mieliśmy bliski kontakt z przyrodą ożywioną - kaczki w kanałkach uciekające w popłochu na nasz widok oraz nieożywioną - krzaki nad Wisła i drzewa, na których czasami wisiały lampiony. Czasami nie wisiały, bo albo ktoś zdjął, albo budowniczy źle rozstawił trasę. Wspomnień dotyczących nawigacji do kolejnych punktów praktycznie nie mam żadnych. Cała moja uwaga skupiona była na utrzymywaniu równowagi podczas chodzenia po lodzie pokrywającym praktycznie wszystko oraz na pilnowaniu grupy, żeby przypadkiem się nie odłączyć.
Chyba na Smoka trzeba będzie przerzucić się na TP i mieć choć trochę frajdy. Albo w ogóle wrócić do TP, gdzie moje miejsce.
Na smoku to nie ma TP, a mieliśmy komplet punktów - z BePeKiem na samolotowej! Chyba musze zafundować Ci notatnik do spisywania wrażeń na gorąco;-)
OdpowiedzUsuńTŁ
Toż od razu mówiłam, że nie wiem co się działo na trasie, bo pilnowałam przyczepności, a nie PK.
Usuń