Podczas gdy Tomek szalał na Mazurach, ja skromniutko wzięłam udział w Biegu Władysławiaka. Co prawda powinnam być raczej na 10xSolo (TMWiM), ale przecież nie mogłabym odmówić Zuzi, bo to jej "szkolna" impreza. Zresztą w ubiegłym roku i dwa lata temu było bardzo fajnie, więc w sumie sama przyjemność.
W ramach przygotowań we środę pobiegłam w "Z mapą na spacer", w czwartek wzięłam udział w stowarzyszonym treningu na ZPK, a w piątek obie z Zuzą zrobiłyśmy ponad trzykilometrową rundkę w naszym lesie, żeby sprawdzić, która z nas jest szybsza. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale zostałam w tyle. A przecież to ja więcej się ruszam. No, chyba, że Zuza trenuje konspiracyjnie jak nikt nie widzi. W każdym razie w sobotę obudziłam się z bólem ud i piszczeli. Nie wyglądało to dobrze, ale co miałam zrobić - trzeba było pobiec.
Najpierw nie widziałam do jakiej kategorii się zapisać. Do tej pory byłam rodzic ucznia, a teraz, jak Zuza skończyła szkołę, to co? Rodzic absolwenta? Zapisali mnie jako rodzic (taki bez niczego). Potem okazało się, że tradycyjna trasa biegu jest właśnie rozjeżdżana przez quady w ramach jakiejś imprezy, a my musimy pobiec inaczej. Inaczej znaczyło dłużej o pół kilometra, po twardym i w słońcu. A słońce się nie oszczędzało i grzało jak wściekłe. Do przebiegnięcia były dwie pętelki po 3,5 kilometra i po pierwszej można było zrezygnować z dalszego biegu. To mnie trzymało przy życiu, chociaż Zuza od razu zapowiedziała, że lecimy całość.
Przed biegiem jakoś specjalnie się nie rozgrzewałam, bo słońce robiło to za mnie i rozgrzana byłam do czerwoności. Na twarzy szczególnie. W końcu nastąpiło odliczanie i pooooszli. Zgodnie z planem zaczęłam wolnym, rytmicznym truchtem, Zuza zaś wyrwała za wszystkimi do przodu. O dziwo, jakoś dramatycznie nie zostawałam z tyłu, jak podczas poprzednich biegów i wciąż widziałam przed sobą zwartą dużą grupę. Jakieś półtora kilometra, może dwa przetruchtałam, dogoniłam Zuzę, przegoniłam jakieś młode osóbki, a potem zdechło i przeszłam do marszu. Z oddechem i siłami było nawet OK, ale nogi dawały mi popalić. Za nic nie chciały dalej biec. Parę razy udało mi się jeszcze podbiec, zwłaszcza po nieutwardzanych drogach, ale już na chodniku szłam i to coraz wolniej. Na widok startu/mety, czyli połowy trasy moje morale legło w gruzach i byłam gotowa zakończyć "bieg" po pierwszej pętelce. Poczekałam na Zuzę żeby uzgodnić tę drażliwą kwestię, a ta zaordynowała drugą pętlę. No i było nie pytać.
Na dalszą trasę zaopatrzyłam się w nową wodę do bukłaka, kubek wody doustnie i kubek na głowę. Biec co prawda już nie planowałam, ale nawet przejście tych kilku kilometrów w pełnym słońcu było nie lada wyzwaniem. Jak dla mnie oczywiście. Pierwsze dwa kilometry drugiej pętli przeszłyśmy takim szybkim marszem, a kiedy zeszłyśmy w boczną uliczkę z plamami cienia, Zuza znowu wyrwała do przodu. Niby coś tam próbowałam podbiegać, ale takie bardziej żałosne to było. Kiedy przegonił mnie 79-latek zrobiło mi się głupio. Facet od początku biegł takim zdychającym truchcikiem, ale konsekwentnie, przez cały czas w jednakowym tempie i jak widać skutecznie, bo zajął znacząco lepsze miejsce niż ja. Ja natomiast byłam szczęśliwa, że w ogóle udało mi się doczołgać do mety i byłam tylko kilkadziesiąt sekund gorsza od Zuzy.
Nie wiem jak inni zawodnicy to robią, że po biegu wyglądają jak ludzie - ja wyglądałam co najmniej obciachowo - cała mokra, czerwona, poczochrana i z obłędem w oczach. Ale szczęśliwa, że przeżyłam!
Oczywiście zajęłam bardzo, bardzo odległą pozycję, ale i tak nie zamykałam klasyfikacji, więc nie jest źle. Może w przyszłym roku pójdzie lepiej...
P.S.
Od soboty chodzę jak paralityk - od pasa w dół wszystko mnie boli. Największą katorgą są schody.
Zuza ma to samo:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz