Bałam się, że po tych rowerowych szaleństwach nie dam rady pobiec na Szybkim Mózgu, ale we środę rano obudziłam się bez bólu i praktycznie jak nowa. No, może poza odwłokiem, który wciąż nie przepada za siadaniem.
Parametry tras podane wcześniej na stronie www trochę mnie zdziwiły, bo organizatorzy oszczędnie gospodarowali odległościami i moja trasa (zuchwali) miała mieć tylko 3,3 km. Jakoś wydawało mi się krótko. Do czasu, oczywiście:-).
Na starcie cała masa znajomych, bo przecież już wszyscy chyba biegają (poza Darkiem M.), życie towarzyskie kwitło i tętniło. Ja miałam dopiero 24-tą minutę startową, więc czekałam i czekałam. Rozgrzewki nie robiłam, bo i tak było ciepło i tylko się wystawiałam do słonka:-) W końcu nadszedł mój czas. Start na mapie udało mi się dość szybko znaleźć, a to już duża część sukcesu. Pierwszy punkt prościutki. Przy drugim już trzeba było zdecydować, którym przejściem wpadnę na podwórko, gdzie miał być lampion i którym wypadnę. Chyba nie poszło optymalnie. Trzeci - pestka. Do czwartego znowu trzeba było pokombinować, którędy biec i raczej niezły wariant wybrałam, choć mój międzyczas tego nie odzwierciedla. Ale biegłam z pewną taką nieśmiałością. Piątka - spoko, ale na szóstkę dłuuugi przebieg. Oprócz tego, że się człowiek męczy biegiem, to jeszcze trzeba być czujnym, żeby dobrze poskręcać w odpowiednie wejścia na podwórka i nie zakręcić się zbytnio. Jakoś się udało. Na siódemkę zaplanowałam po schodkach, w lewo, w lewo i w lewo. Po pierwszym lewie jakaś babuleńka wisząca w oknie zawołała do mnie:
- Paaaaani! A co tak wszyscy tu biegną?
Jako osoba dobrze wychowana nie mogłam zbyć jej byle czym, więc zatrzymałam się i wytłumaczyłam o co chodzi. Oczywiście wybiło mnie to z rytmu, zdekoncentrowałam się i pobiegłam w prawo zamiast w lewo. Chwilę trwało zanim ogarnęłam co robię i jak wrócić na właściwą trasę.
Ósemka znowu łatwa, a dziewiątka była najfajniejszym punktem - zabunkrowana w głębi podwórka i jeszcze żeby do niej dotrzeć trzeba było lecieć po jednych schodkach w dół i po drugich do góry. A przy samym punkcie stała gromada dzieciaków i dopingowała zawodników. Na dziesiątkę miałam jakiś zabójczo dobry wynik (jak mówią międzyczasy), ale chyba po prostu wybrałam najlepszy wariant przebiegu, bo jakoś wcale nie spieszyłam się. Jedenastka stała tuż obok, a w drodze na dwunastkę odcięło mi zasilanie nóg. Uda nagle stwardniały, zesztywniały i najwyraźniej odbiło im się rowerem. Zaparłam się, że nie stanę i nie przejdę do marszu, więc takim pozorowanym truchtem dotarłam do trzynastki. A po trzynastce tak mnie zakręciło, że straciłam zupełnie orientację. Musiałam uruchomić kompas i dobrze przyjrzeć się gdzie jaki budynek stoi, żeby zorientować się gdzie dalej. Udało się. Przy czternastce życzliwi tambylcy instruowali gdzie dalej biec i mapa była zupełnie niepotrzebna. Na piętnastce czekał na mnie Tomek i dopingował do szybszego biegu. Łatwo powiedzieć. Ja cieszyłam się, że w ogóle przemieszczam się do przodu, a ten:
- Szybciej! Szybciej! Gonią cię następni zawodnicy!
Do mety już niemal podeszłam, ale naprawdę nie dało rady szybciej. Szczególnie, że nie chciałam sobie zrobić krzywdy przed Grassorem. Myślałam, że jestem zupełnie ostatnia, bo organizatorzy już zbierali lampiony i cały sprzęt, a tu niespodzianka - jestem trzecia! Od końca, od końca oczywiście. No, ale nie taka zupełnie ostatnia! Następnym razem będzie na pewno lepiej, bo zdecydowanie przed zawodami nie dam się wsadzić na rower.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz