piątek, 9 czerwca 2017

Stowarzyszony trening

Do Grassora niedaleko, trzeba więc sprężać się z treningami. A jak trening, to wiadomo, że najlepszy stowarzyszony. Tym razem nie zażyczyłam sobie łatwiejszej mapy i postanowiłam powalczyć z taką, jak wszyscy. Na szczęście okazała się z drożnią, ale za to powycinana w kółeczka. Specjalnie groźnie to nie wyglądało.
Ruszyłam od razu, żeby mnie noc nie zastała, bo sama nocą w lesie... Nie, do tego nie dojrzałam, choć na Matni w zeszłym roku już testowałam. Na pierwszy PK drogą bezproblemowo, ale na kolejny już azymutem. Wypadłam idealnie na punkt. Dobra nasza! To dawaj dalej azymutem. Sprawdziło się. Przy kolejnym też i przy kolejnym. Boszszsz... Jaka ja jestem genialna! Mój geniusz trwał aż do PK 81 włącznie. Na kolejny też ustawiłam azymut, rozpędziłam się i... wyleciałam na rząd domów. Trzeba dodać - całkowicie nieprzebieżnych domów. Ponieważ niespecjalnie zwracałam uwagę na przebytą odległość, nie byłam pewna czy szukać tu gdzie jestem, czy jakoś te domy obejść. Wróciłam kawałek, przeczesałam okolicę i nic. Wyszłam na asfalt, obejrzałam ścieżki odchodzące od niego i nijak mi nie pasowały. Nie mogłam jakoś uwierzyć, że punkt będzie za rzędem domów, ale postanowiłam sprawdzić, bo przecież nie mogłam do końca życia stać na asfalcie i martwić się, że zginęłam. Szłam więc powolutku (bo jakoś mi przeszedł zapał do biegania) i rozpatrywałam możliwe warianty ewakuacyjne. Jest asfalt, to i cywilizacja będzie. Uszłam strasznie daleko (jak mi się wydawało) i nagle coś w terenie zaczęło się zgadzać. I wreszcie - Wiem! Wiem gdzie jestem! Nogi od razu wyrwały mi się do przodu i poooooszła.
Na PK 77 dobiegłam równo z Tomkiem i Barbarą. Tyle, że oni wystartowali sporo za mną. Ale niech im będzie. Proponowali żeby dalej lecieć z nimi, ale po pierwsze miałam przecież trenować samodzielną nawigację, a po drugie przecież i tak bym nie nadążyła za nimi.
Drugi raz utknęłam na PK 402. Trochę mnie zniosło, wyleciałam na dwa dołki, zupełnie takie jak zaznaczone na mapie. Myślałam, że może lampion jakoś perfidnie ukryty i szukałam i szukałam i nic. W końcu zeszłam do drogi i namierzyłam się od skrzyżowania. Był, stał, czekał na mnie.
Z 402 został już tylko bardzo, bardzo, bardzo długi przelot na metę. Do tego przez pioruńską górę pełną piachu i ledwo się na nią wczołgałam. Z góry już poszło lepiej, a na mecie czekali fotoreporterzy, więc trzeba było finiszować z fasonem.


Muszę powiedzieć, że z nawigacji to byłam zadowolona, bo poza tymi dwoma punktami, wszędzie biegnąc na azymut wylatywałam idealnie tam, gdzie planowałam. Normalny szok. Z tempem jednak jakby gorzej. Że tak powiem znacząco gorzej. I tak się trochę boję, że może już osiągnęłam szczyt swoich możliwości i szybciej już nie będzie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz