Na pięćdziesiątki Tomek mnie nie zabiera (raz przypadkiem się załapałam, ale z Darkiem) więc jak chcę z nim pochodzić, to muszę się zapisywać na tezeta. No to na OrtInO chciałam.
Darek W. (autor mapy) bardzo reklamował swoją trasę i nawet namawiał TU, żeby się przepisywali na TZ.
Mapa, jak na niego, wydawała się całkiem normalna. Co prawda z opisu nic nie zrozumieliśmy w pierwszej chwili, zwłaszcza że mi ćwiartka skojarzyła się od razu z wódką, a tam chodziło nie o napitek, tylko tylko o 1/4 szachownicy lotniczej. Ogólnie było jednak wiadomo, że trzeba coś do czegoś dopasować. Mi udało się dopasować jeden fragment, Tomkowi drugi, a potem trochę zdechło. Poszliśmy więc na pierwsze dwa punkty z wycinka startowego, bo wiadomo, że jak się zacznie, to potem jakoś idzie. Potem zauważyliśmy, że mamy dwa podwójne punkty, ale jeszcze nie wiedzieliśmy jak się do nich dobrać, a po zaliczeniu kolejnych dwóch punktów, co to było wiadomo gdzie są i po wróceniu prawie na metę doszliśmy do wniosku, że nie ma co główkować, tylko trzeba wyciągnąć nożyczki i taśmę klejącą. Stare sprawdzone metody. Powycinaliśmy wszystkie fragmenty i metodą przykładania to tu, to tam staraliśmy się złożyć całość do kupy. Było to o tyle utrudnione, że część wycinków była zlustrowana i musieliśmy je przyklejać do góry nogami i ogólnie i tak nic nie było wiadomo. Posklejaną mapę przejął natychmiast Tomek (oczywiście, że bez słowa protestu z mojej strony) i poprowadził gdzieś tam. W obrębie wycinka jeszcze orientowałam się którędy idziemy, ale dokąd, to tylko jeśli dwa PK były na jednym kawałku. W sumie i tak najważniejsze było, że idę, tracę kalorie, a jak się trochę pogubimy i nabijemy kilometrów, to mi "zegarek" zapiszczy, że limit kroków wyrobiłam.
Tomek prowadził sprawnie i już po dwóch godzinach dotarliśmy do ostatniego z zaplanowanych punktów. Ufff. Ufff szybko zamieniło się w fuck, bo okazało się, że nie bardzo wiadomo gdzie jest meta. Wpakowaliśmy się w jakieś osiedle, co to tu zagrodzone, tu płotek, tu furteczka, ale nie wiadomo czy otwarta, tu rogatka - strach iść w którąkolwiek stronę. A oprócz tego, że strach, to i tak nie wiadomo w którą. Całkiem nas zakręciło. W końcu Tomek wykonał nie do końca legalny manewr (ciiii) żeby w przybliżeniu określić gdzie ta nieszczęsna meta i wcale nie najprostszym wariantem w końcu udało się wrócić. Już w ciężkich minutach. Ale zegarek zabrzęczał, czyli ponad 6 km zrobione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz