Kuba G. zrobił długaśne, dziesięciokilometrowe trino w Lasach Wawerskich i to trino nie dawało spać Tomkowi. Co jakiś czas namawiał mnie na zrobienie go rowerowo i ja się nawet zgadzałam, bo zawsze wypadała jakaś inna impreza uniemożliwiająca wycieczkę, albo też udawało mi się wolny czas zapełnić niecierpiącymi zwłoki czynnościami domowymi. No, ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie. Nadszedł dzień kiedy zabrakło mi wymówek.
Ostatnio na rowerze siedziałam ze dwa lata temu, ale stwierdziłam - ujedziemy ze trzy, cztery kilometry, wymięknę i wrócimy. Pożyczyłam rower (bo przecież nawet swojego nie mam) i ruszyliśmy. Zanim dojechaliśmy do Mokrego Ługu bolały mnie już nogi i jakoś niewygodnie mi się siedziało. Coś tam pomrukiwałam, ale uznałam, że na razie za wcześnie na protest. Kiedy przeszliśmy za tory w Rembertowie, w zasadzie można już było zacząć stawiać bierny opór, ale ból nóg jakoś minął. Nadal siedziało się niewygodnie, ale szło wytrzymać. Zaryzykowałam dalszą jazdę. Główną traumą była dla mnie jazda po asfalcie, obok śmigających samochodów. Gdzie się dało, starałam się jechać po chodniku, ale wiadomo jakie to wygodne.
Zupełnie nie wiem jakim cudem udało mi się dojechać do CZD, gdzie znajdował się pierwszy punkt trino. Zatrzymaliśmy się na lody. Nawet nie żeby mi się chciało, ale zawsze to pretekst do dłuższego postoju, bo trzeba wybrać, postać w kolejce do kasy, a potem zjeść.
Po drugim PK wjechaliśmy w las. Samochodów nie było, ale zaczęły się korzenie i piachy i górki i dołki. Zanim dojechaliśmy do PK 3 opanowałam zmianę biegów. Całych trzech. Dobrze, że pożyczyłam rower od mamy, a nie od córki, bo miałabym ich znacznie więcej. Podobno. Tak mówił Tomek, bo ja się nie znam. Przy PK 3 tyłek bolał mnie już konkretnie, a przy czwórce musiałam chwilę posiedzieć na ławeczce, ale tak bokiem, półgębkiem, bo normalnie już się nie dało.
W zasadzie byłam już gotowa wracać, ale zrobiło mi się szkoda, bo poza bólem to było całkiem przyjemnie, no i nie chciałam Tomkowi odbierać przyjemności zrobienia trino. Pomyślałam sobie: Co, ja nie dam rady? To się jeszcze okaże!
Najdalszy PK 12 mieliśmy już zaliczony, bo był na trasie któregoś InO, więc trasa trochę się nam skróciła. Co prawda nie na tyle żeby robiło mi to różnicę, bo od PK 6 zaczęłam trochę konkretniej wymiękać. Tomek nawet zaproponował, żebym została na dziesiątce, a on pojedzie po PK 11, ale jak razem robimy trino, to razem. Choćbym miała na pysk paść. Punkty 8, 7, 9 zaliczyłam już siłą woli, próbując jechać na stojąco, ale to też zaczęło być problematyczne, bo rozbolały mnie uda. PK 8 był nam dobrze znany, bo tam robiliśmy kurs PInO.
Dojechałam. Końcówka była już dramatyczna, a o odprowadzeniu roweru do rodziców w ogóle nie było mowy. Cała moja cielesna styczność z siodełkiem paliła żywym ogniem, rwała, pulsowała i czułam się tak, jakby mnie cała ruska armia przeleciała. Do tego uda miałam sztywne, a kolana bolały przy każdym kroku. Tomek pokazał mi licznik i dobrze, że dopiero na miejscu, bo chyba umarłabym na jego widok na trasie. Ponad 37 km!
Noc okazała się nie mniej dramatyczna, jak sam przejazd. Praktycznie nie spałam, bo nie sposób było znaleźć wygodną pozycję, a każde zgięcie lub wyprostowanie nóg bolało. O, jak bardzo bolało! Poranna próba pionizacji trwała kilka minut, a składały się na nią: siadanie bokiem z podparciem, ręczne ściąganie nóg z łóżka na podłogę, smarowanie maścią przeciwbólową, podciąganie do pionu z pomocą Tomka.
W tym kontekście dzisiejsza prezentacja nowego obuwia stoi pod wielkim, wielkim znakiem zapytania.
Bądź twarda!
OdpowiedzUsuńJak się biega to siedzieć nie trzeba :)
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDzięki.
Usuń