poniedziałek, 26 czerwca 2017

Ból istnienia na dwudziestce piątce

W sobotę Tomek obudził mnie o barbarzyńskiej porze wpół do ósmej stwierdzając, że trzeba wcześniej zjeść śniadanie, żeby potem nie przeszkadzało w bieganiu. Jakim bieganiu??? W planach miałam tylko podbieganie i to truchtem.  Ale jak już obudził, to wstałam.
Tym razem na trasę wybierałam się z nowym, nietestowanym partnerem, bo Krzysztof jest w Klubie od niedawna i tak praktycznie to się prawie nie znamy. Wiedziałam o nim, że jest z dziesięć lat starszy, więc założyłam, że nobliwy pan, podobnie jak ja, będzie co najwyżej truchtał i to sporadycznie. O, jak bardzo się myliłam! Im bliżej imprezy, tym bardziej niepokojące wieści o sportowych wyczynach Krzysztofa docierały do mnie. Trzymałam się twardo i dopiero informacja, że biega półmaratony załamała mnie. Myśl, jakiego sobie obciachu przy nim narobię, nie dawała mi spać. Już w drodze na imprezę podzieliłam się z nim moimi obawami i zaproponowałam, że może jednak nie będę się narzucać ze swoją osobą, ale jako prawdziwy dżentelmen nawet nie dopuścił do siebie myśli, że mógłby mnie zostawić na pastwę losu.

Najpierw wystartowały trasy rowerowe, czyli z naszej ekipy - Paweł, potem piesze, czyli reszta - Barbara i Tomasz razem na 50, Michał solo też na 50 i ja z Krzysztofem skromnie na 25. Dostaliśmy mapy, które znowu zrobiły na mnie wrażenie. Były  z.... ceraty. Po raz pierwszy w inockiej karierze miałam pewność, że mapy nie podrę, że nie rozpuści mi się od wilgoci, a z racji rozmiaru dodatkowo mogła służyć jako peleryna przeciwdeszczowa, a dzień zapowiadał się z lekkimi opadami. Co za przezorność organizatora! Z naszych siedmiu punktów, aż trzy były od razu zaznaczone na mapie, a o położeniu pozostałych czterech mieliśmy się dowiedzieć dopiero na trasie. Coś jak kiedyś jedno nasze ChoInO, czyli patent znany, ale bardzo mi się podoba.
Ruszyliśmy. Uznaliśmy, że zaczniemy od PK 2, bo leżał w skrajnej części mapy, więc wiadomo było, że bardziej na wschód nie będzie żadnych punktów. Już kilkadziesiąt metrów od startu rozbolały mnie nogi. Nic w tym dziwnego, bo Krzysztof sadził dłuuugie susy (w jego mniemaniu pewnie normalne kroki) i na każde jego dwa wypadały trzy i pół moich. Do tego bardzo szybko przestawiał jedną nogę przed drugą. Zacisnęłam zęby i usiłowałam mu dorównać. Głupio przecież zacząć marudzić tuż po starcie. Niestety, nie dało rady tak iść, więc zaproponowałam trucht, bo zawsze to trochę inne mięśnie pracują, a te zdewastowane mogą odpocząć. Krzysztof jeszcze dzień wcześniej zdążył mi powiedzieć w jakim tempie on truchta i wiedziałam, że będzie się przy moim tempie męczył, ale trudno. Trzy czwarte drogi na punkt na przemian biegliśmy i maszerowaliśmy i dopiero po jakichś dwóch kilometrach moje odnóża zorientowały się, że nie odpuszczę i nie mają się co buntować, tylko iść w takim tempie, w jakim ja sobie życzę.
Na punkt namierzyliśmy się ze skrzyżowania i prawdę mówiąc nie wierzyłam, że przy takiej skali mapy namierzanie się na azymut ma jakikolwiek sens, a jednak - wyszliśmy idealnie na  rów i lampion. W rowie były już dwie osoby oraz kilkadziesiąt komarów. Z ich żarłoczności (komarów, nie uczestników) wnioskowałam, że jeszcze niewiele osób odwiedziło to miejsce. Zanim podbiłam kartę i wpisałam godzinę już z pięć bestii zdążyło mnie ugryźć. Czym prędzej zaczęłam wygrzebywać się na górę, ale ktoś przytomny spytał czy przerysowałam sobie następny punkt. Fuck! Oczywiście, że nie. Co było robić? Wróciłam na dół i zaczęłam nerwowo szukać po całej wielkiej płachcie miejsca podobnego do tego na wycinku. W tym czasie Krzysztof sfotografował lampion, żeby mieć w razie czego. W końcu udało się znaleźć, zaznaczyłam pi razy oko, gdzie to ma być i po wydostaniu się z tłumu, który zgromadził się w międzyczasie przy punkcie, oddaliliśmy się na ścieżkę, którą przyszliśmy. Po przedarciu się przez mokre poszycie od ścieżki na punkt i z powrotem w butach miałam małe jeziorka. Patrząc na mapę od razu sobie pomyślałam, że to nawet fajnie, bo kolejny PK był za jakimś podmokłym terenem i w razie konieczności brodzenia po wodzie nie będę miała żadnych oporów przed moczeniem nowych butów. Niestety podmokłość była głównie na mapie, bo w terenie prowadziła nas porządna droga, a potem porządna przecinka.
PK 39  miał być na narożniku płotu. Z okoliczności przyrody wnioskowaliśmy, że bynajmniej nie chodzi o płot przy zagrodzie, a raczej o szkółkę leśną. Już z daleka wypatrzyłam inny kolor drzew, a po chwili mignęła mi między drzewami czerwień lampionu. Tym razem na punkcie nie było komarów (bo pojedynczych sztuk nie liczę), nic nas nie rozpraszało i spokojnie mogliśmy zlokalizować i zaznaczyć na mapie kolejny PK o numerku 40. Na czterdziestkę prościuteńko przecinką do drogi, drogą kawałek na północ i już z daleka widać było górkę oraz słychać głosy innych uczestników. Ku naszemu zdziwieniu na lampionie nie znaleźliśmy namiarów na żaden kolejny punkt dla naszej trasy i nie pozostało nam nic innego jak iść  na czwórkę. Krzysztof to nawet chciał najpierw lecieć na trójkę, ale uparłam się, a jak się baba uprze, to wiadomo. Jakoś z mapy mi wychodziło, że jeszcze jakieś punkty muszą być na północy, a z trójki byłoby dalej po nie wracać. 
W połowie drogi na czwórkę spotkaliśmy powoli idącego, mocno starszego grzybiarza, który bardzo ucieszył się na nasz widok:
- Jak dobrze, że tu idziecie! - zawołał.
- Którędy dojść do Wielgowa?
Zajrzeliśmy w nasze mapy, a tam do Wielgowa tak z 5-6 kilometrów. Wykierowaliśmy grzybiarza we właściwą stronę, ale prawdę mówiąc pan nie wyglądał mi na zdolnego dotrzeć tam szybko. I tak to musieliśmy pół Polski przejechać, żeby w lesie uratować z opresji tubylca:-)
Na czwórkę znowu szliśmy przecinkami, potem ścieżką wzdłuż ogrodzenia, zakręt i w pewnej odległości, na wprost drugiego rowu, miało być po prawej jeziorko. Po prawej ciągnął się sad i nigdzie nie było nawet skrawka miejsca na jeziorko. W pewnym momencie Krzysztof uznał, że już jesteśmy za daleko, szczególnie że drugi rów minęliśmy jakiś czas temu.  Miałam ochotę podejść jeszcze kawałek i sprawdzić, bo nó(u)ż widelec, ale Krzysztof już zawrócił, wlazł do rowu i ruszył przed siebie. No dobra, on ustąpił w sprawie czwórki, ja ustąpiłam w sprawie rowu. Kiedy dwa razy bezskutecznie przeczesał rów, postanowiłam jednak podejść dalej i sprawdzić, czy jeziorka nie ma w lasku (choć na mapie miał być w terenie odkrytym, ale mapa licho wie z którego roku). Oczywiście było i jak to nad wodą, zamieszkałe przez komary. Na lampionie znaleźliśmy wycinki z PK 41 i 38. I gdzie był zlokalizowany PK 41? No, gdzie? Tuż przy PK 40, skąd właśnie przyszliśmy. Moje morale legło w gruzach. Nogi napierniczały mnie już konkretnie, ledwo nadążałam za Krzysztofem, a do tego zaczął mnie boleć kręgosłup na wysokości łopatek. W końcu nie wytrzymałam i zaczęłam z lekka marudzić. Krzysztof doradził mi żebym  przyciągnęła pępek do kręgosłupa i otworzyła klatkę piersiową cokolwiek miałoby to znaczyć. I wiecie, że pomogło? Całą uwagę skupiłam na tym żeby się nie udusić (bo przecież nie da się jednocześnie oddychać i trzymać wciągniętego brzucha) i zupełnie zapomniałam o bólu nóg. Rewelacyjna metoda!
Jak człowiek skupi się na walce o życie (oddech) to czas inaczej mija i nagle zorientowałam się, że jesteśmy już prawie przy 41. Głownie dzięki Krzysztofowi, bo to on pilnował drogi, podczas gdy ja cierpiałam. Nasyp było widać już z przecinki, lampion też zaraz się pokazał. Wycinki pokazane na lampionie już mieliśmy, więc nie było czego przerysowywać.
Na 38 znowu prościutka droga przecinkami, za to opis punktu wzruszył mnie niemal do łez: "delikatne wzniesienie, przy jednej z wielu ścieżek W-E". Kwintesencja precyzji. Ze skrzyżowania przecinek ruszyliśmy na azymut. Ja to lubię chodzić na azymut, bo to jedyna metoda, która mnie prawie nigdy nie zawodzi. Oczywiście pod warunkiem, że nie ma po drodze przeszkód, które trzeba obejść. Bo już przebieżność nie robi mi różnicy - pokrzywy, jeżyny, inne chaszcze - po prostu prę przed siebie. Tu akurat las był przebieżny, z daleka zobaczyłam górkę, na górce lampion. Podbiegłam i podbiłam. Krzysztof obejrzał górkę, drzewo, lampion i stwierdził, że mu się nie podoba. Nooo, w sumie kwestia gustu. Stowarzysz i stowarzysz - marudził. Nie zareagował na moją nieśmiałą sugestię, że na tej imprezie nie ma stowarzyszy, a punkty stoją co kilka kilometrów. Szybko ugryzłam się jednak w język, bo pomyślałam, że jak on pójdzie szukać tego punktu właściwego (jego zdaniem), to ja wreszcie będę mogła chwilę odpocząć. Bo co tu dużo mówić, padałam już na pysk i każda chwila postoju była dla mnie szansą na przeżycie tej imprezy. Podczas gdy Krzysztof oblatywał okolicę, ja zrobiłam sobie pod punktem piknik.
Chwila odpoczynku niezbyt wiele mi dała, bo dalej bolały mnie nogi i plecy. Jedynym pocieszeniem było to, że została nam do zebrania już tylko trójka, a potem powrót na metę. Trochę daleko było (jak na moje możliwości), ale za to nawigacyjnie prosto. W ogólności nasza trasa nawigacyjnie nie była jakoś specjalnie wypasiona, bo po przecinkach to każdy potrafi się orientować. Chociaż podobno idąc wariantem przeciwnym do naszego,  można było nabrać się na kilka  nieścisłości.
Od ciągłego podbiegania (dla ulżenia łydkom) mój ból kręgosłupa trochę się obsunął z okolic łopatek w okolice krzyża. Zawsze to jakieś urozmaicenie i odciągnięcie uwagi od innych bólów - na przykład bólu istnienia.
PK 3 usytuowany był na ambonie, na górze. Krzysztof dżentelmeńsko zaproponował, że weźmie moją kartę i podbije, ale ból, nie ból - przecież nie odmówiłabym sobie przyjemności wlezienia na górę. Kiedy tak sobie siedzieliśmy na ławeczce dziurkując karty startowe zadzwonił Tomek z pytaniem czy już jesteśmy na mecie, bo on by mnie wysłał do sklepu po zimną colę, żeby czekała na niego jak wróci. Serio? Podejrzewał, że będę w stanie gdziekolwiek pójść po powrocie na metę? Szczyt optymizmu!
Długo na ławeczce nie dało się posiedzieć, bo nadciągały następne ekipy i trzeba było zrobić miejsce. Zeszliśmy na dół, a po chwili rzuciliśmy się do ucieczki bo zaczęły gonić nas różne zwierzęta. W przeważającej ilości były to pajęczaki i komary, ale także inne stwory latające. Tym sposobem powrót na metę odbył się w trybie przyspieszonym.  Kiedy minęliśmy przejazd kolejowy, ustaliliśmy szczegóły efektownego wpadnięcia na metę, żeby wyglądało, że jesteśmy poważnymi, zaangażowanymi i wcale, ale to wcale jeszcze nie zmęczonymi uczestnikami. Miało być tak pięknie, a tymczasem Krzysztof zamiast pobiec głównym wejściem, poleciał do bocznego, więc ja za nim, w szkole ani śladu mety i dopiero ktoś nas wykierował na zewnątrz. Organizator na nasze nadejście z tak niespodziewanej strony zrobił duuuże oczy i w sumie to nawet można powiedzieć, że mieliśmy efektowne wejście, aczkolwiek nie takie jak zaplanowaliśmy:-) Daliśmy się sfotografować na ściance, bo pamiątka być musi:
A potem Krzysztof zaproponował żebyśmy od razu poszli do sklepu. W sumie to miał rację, bo jak bym siadła, to nie ma opcji - nigdzie bym już się nie ruszyła. Sklepy były dwa - do straży pożarnej, a potem w lewo lub w prawo - jak nam wytłumaczył Organizator.  Mnie ciągnęło w lewo, ale Krzysztof jakiś taki praworządny i przekonał mnie do pójścia w prawo. A tam sklep, owszem - był, tyle, że zamknięty na głucho. "Mój" sklep na szczęście był otwarty, miał lodówki pełne piwa i coli, więc nabyliśmy co komu potrzebne i mogliśmy wracać. W bazie czekał na nas obiad, w kranach prawie ciepła woda i wręcz zapachniało luksusami. Zapachniało oczywiście w przenośni, bo wiadomo jak "pachnie" baza po zawodach. Potem już tylko czekaliśmy na powrót reszty ekipy. Barbara i Tomek wyciągnęli mnie na basen i nawet udało mi się nie utopić mimo nikłej ruchliwości odnóży. Dość późnym wieczorem, bo już po ciemku wrócił Michał, a na Pawła nie doczekaliśmy się dlatego ekipa poniżej deczko niekompletna:
Kiedy sczytałam dane z mojej fit-opaski wyszło, że przeszliśmy 27 km w czasie 5,5 godziny. Dawało to rewelacyjny wynik i nawet się dziwiłam, że mamy dopiero 21 i 22 miejsce. (Tak ogólnie to się dziwiłam, że dałam radę przyjść nie ostatnia). Precyzją przejścia i krótkim czasem cieszyłam się do powrotu do domu. W domu zgrałam sobie trasę z telefonu i okazało się, że przeszliśmy jednak 32 km (pa, pa precyzjo) w czasie ponad 6 godzin. Z drugiej strony od razu spuchłam z dumy, że dałam radę przejść aż tyle, a w razie potrzeby miałam jeszcze zapas sił na jakieś może 5 km. Średnie tempo też jak na moje możliwości rewelacyjne. W tym momencie muszę potwierdzić teorię Huberta P., że panowie holują kobiety. Mi samej nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy żeby przemieszczać się w tak absurdalnym tempie. Sama przeszłabym sobie traskę powolutku, a gdybym chciała zmieścić się w limicie, po prostu odpuściłabym część punktów. Chociaż z drugiej strony tych punktów było tyle co kot napłakał, to trochę szkoda byłoby odpuszczać.
Krzysztof podobno dowiedział się od kogoś, że na PK40 był jednak wycinek z PK 41, ale nie rozumiem jak obydwoje moglibyśmy to przeoczyć?! Czekam z niecierpliwością na mapy na stronie Organizatora żeby na własne oczy przekonać się co poszło nie tak.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz