piątek, 26 lipca 2019

Model Event 2

Drugi trening też odbywał się w Lesie Wolskim, ale tym razem dookoła Kopca Piłsudskiego i na start trzeba było podejść ponad kilometr. Kiedy wreszcie doszliśmy na miejsce, byłam już totalnie wykończona i myśl, że muszę jeszcze gdzieś biec, była co najmniej przerażająca. Tym razem teren miał być mniej zjarany, a bardziej skałkowy. Mając w pamięci skałki z ubiegłorocznego Wawel Cup, gdzie totalnie się gubiłam, to nie byłam zbyt optymistycznie nastawiona.
Znowu ruszyłam pierwsza, ale tym razem od razu założyliśmy, że każde biega po swojemu. Już na pierwszy punkt wyszłam bezbłędnie, aczkolwiek pomału, bo ja na początku dość długo wczuwam się w mapę. Drugi punkt, podobnie jak pierwszy, jeszcze był na górze jaru, ale potem zaczęły się obiecane skałki. Trójka była przy pojedynczej, sporej, widocznej z daleka skale, więc trudno byłoby nie trafić. Kolejne skałki też okazały się łaskawe i nie nastręczały większych trudności. Były na tyle duże, że widoczne z daleka, a na tyle małe, że nie trzeba było ich okrążać kilometrami, jeśli punkt stał po drugiej stronie. Nawet, o dziwo, przypomniałam sobie, że w opisach punktów mam zawarte informacje czy lampion znajduje się u góry, czy na dole i z której strony. Nie powiem, bardzo to ułatwia. Jeśli się o tym pamięta. Z opisów korzystam rzadko, bo po pierwsze na ogół nie pamiętam, a po drugie i tak połowy tych śmiesznych znaczków nie znam. Usiłowałam wpruć je na pamięć, ale jakoś nie trzymają się głowy. Te podstawowe, często używane, owszem - reszta jest dla mnie chińszczyzną.
Szło dobrze i zastopowało mnie dopiero przy PK 8. Niby punkt był banalnie prosty, blisko od poprzedniego, ale zamiast patrzeć w mapę zasugerowałam się człowiekiem biegnącym przede mną. A kiedy zniknął mi z oczu, nie wiedziałam gdzie dokładnie jestem, no bo nie śledziłam mapy. A zawsze sobie powtarzam, żeby nie biegać za facetami, bo nic dobrego z tego nie wyniknie. Parę minut pokręciłam się wśród skałek, w końcu postanowiłam zejść do ogrodzenia i od niego się namierzyć. To była dobra decyzja, bo po drodze natknęłam się na lampion, który stał przy  niższej skałce, a nie przy tej, gdzie szukałam.
Z pozostałymi punktami nie miałam już problemów nawigacyjnych, co nie znaczy, że trasę przeleciałam raz, dwa. Ciągle było góra - dół i decyzje - lecieć na azymut, czy ścieżkami, obchodzić, czy złazić i wspinać się, wytracać wysokość, czy iść zboczem? Zasadniczo na początku wybierałam azymut, ale potem spokorniałam i przeprosiłam się ze ścieżkami. Pod koniec trasy to nawet natrafiłam na tę, którą była poprowadzona dojściówka na start. I faworki były. I od razu się poczułam tak bezpiecznie:-)
Na metę doleciałam ledwo żywa, bo gorąco było niemiłosiernie, na szczęście tym razem mieliśmy ze sobą wodę i nawet jakąś przekąskę, więc mogłam się ciut zregenerować. Zresztą musiałam, bo po biegu mieliśmy w planach kolejne TRInO. Tym razem wybraliśmy się na Kazimierz, przy czym co najmniej pół godziny szukaliśmy miejsca, gdzie można by zaparkować. Zresztą jazda po totalnie rozkopanym Krakowie to w ogóle horror. Jakoś się udało i ruszyliśmy w teren. Mimo, że przed laty mieszkałam w Krakowie, to Kazimierz mało znam i spacer był dla mnie sporą atrakcją. Polecam!


Ławeczka Jana Karskiego.


Księgarnia Austeria


Jedno z podwórek.


Przed zabytkowym kirkutem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz