sobota, 20 lipca 2019

Kulą w płot, czyli przegrana bitwa pod Narwią

Po pierwszej porażce przyszedł czas na etapy nocne. Formuła, że ten sam etap może być nocny i dzienny nie zwiastowała nic dobrego. No bo na etapie nocnym inaczej wybiera się punkty charakterystyczne, tak by były widoczne w nocy - w nocy wiadomo wszystkie górki są takie same, delikatnych granic kultur nie widać i chodzi się na odległości, a nie na ogląd. Zaś w dzień widzi się więcej i wybiera się punkty tak, by taki większy zasięg wzroku specjalnie nie ułatwiał.
Etap 3 z armatami. Typowa szwajcarka z dopasowaniami. I dla utrudnienia - lustro mapy głównej. Pierwszy zgrzyt przed pierwszym PK – droga z mapy (rysowanej specjalnie na zawody) odchodzi w innym miejscu niż powinna. Więc czy jesteśmy tu gdzie trzeba, czy nie? Czesanie (bo nie daje się sięgnąć wzrokiem i trzeba nogami) i wreszcie pierwszy PK zaliczony (no, czy właściwy to nie jestem pewny). Z obawami idziemy na pierwsza kulę do dopasowania. O dziwo, udaje się od pierwszego kopa – rów jak byk i lampion o numerze 52 zaliczony. Kolejną kulę z literką B także daje się łatwo zaliczyć. I zaczyna się problem. Idziemy na kulę oznaczoną literką C. I nic nie pasuje. Albo pasuje za dużo. Błąkamy się w jedną i w drugą stronę, a nawet wracamy do poprzedniego PK. Wreszcie bez przekonania dopasowujemy PK 53, by cokolwiek z tego wycinka podbić, bo ile można się pałętać w koło!
Dobra, dalej już łatwiej - armata z PK 43 i kula D z oczywistym oczkiem wodnym. I znowu mordęga, a kulą armatnią E – w nocy wszystkie dziury wyglądają tak samo – strzelamy…. Ciekawe czy kulą w płot (podejrzewam stowarzysza);-) I dalej dramat z kulą F. Jak się odmierza ze stowarzysza to…. Można szukać do rana. No, może nie do rana, ale zwiedziliśmy okolicę, coś dopasowaliśmy (przeglądając Geoportal sam nie wiem co, ale lampion był i teren podobny) i próbowaliśmy się dostać  na PK 44 będący w planie mapy. Uparcie droga znosiła nas w maliny. Chodziliśmy w tę i we wtę i nic się nie zgadzało. Dopiero Święty Azymut pomógł i udało się trafić mniej więcej tam gdzie trzeba;-) Właściwie w miejsce gdzie przechodziliśmy kilka razy i nie zauważyliśmy drogi. Tak to jest z etapami dzienno-nocnymi….
Dobra, poszliśmy na kulką G. Co tu dużo pisać o punkcie G, każdy wie: dziura jak się patrzy i nic znaleźć nie można! Przeczołgaliśmy się, wbiliśmy jeden z lampionów i poszliśmy szukać miejsca oznaczonego literką H. Tu znaleźliśmy jakiś dołek i przy okazji spotkaliśmy tramwaj wrocławski – jak się chwalili po raz kolejny wbijali ten sam wycinek, bo wszędzie im pasował.  No cóż, skoro lubią… można wszystkie dopasowania obskoczyć jednym wycinkiem;-) Podbudowało nas, że nie tylko my mamy takie problemy;-)
W literce J nic nie znaleźliśmy (ale wycinków okazało się mniej niż kul) i potem się „zgubiliśmy”. Tzn., wiedzieliśmy w jakiej części świata jesteśmy, ale wyrzuciło nas daleko od optymalnej trajektorii, bo okazała droga  z mapy okazała się mało drogę przypominająca granica kultur. W nocy właściwie niedostrzegalną. Potem szukaliśmy ostatniej kuli, ale był to strzał bardzo niecelny - nic nie znaleźliśmy, choć ślad GPS mówi, że przeszliśmy prawie przez lampion, tyle, że wycinek ten dopasowaliśmy wcześniej i nie przyszło nam do głowy szukać lampionów w tym miejscu.
Etap 3 i nasze dopasowania. PK 50 nie dopasowaliśmy nigdzie...

Wkrótce rozszczekały się psy i dotarliśmy do międzystartu na etap 4 powrotny. Po chwili patrzenia na mapę, spojrzeniu na zegarek powiedzieliśmy: dość. 19 małych rozłącznych wycinków do dopasowania, wszystkie poobracane, a część zlustrowana. Nie jest to pomysł na etap nocny. Wzięliśmy pierwsze dwa PK, potem jeszcze jeden w dołku, ale bez pewności czy dobry i podeptaliśmy w stronę mety zakładając, że po drodze może jeszcze jakiś lampion znajdziemy. Powoli robiło się coraz jaśniej, odzywały się pierwsze poranne ptaszki. Po drodze znaleźliśmy jeszcze lampion pasujący do PK 66 i tyle. Tzn. droga (wygodna i szeroka) zaczęła nas co nieco znosić na wschód. Las nie wyglądał zachęcająco by się przez niego przedzierać, więc dalej szliśmy drogą. Wreszcie jakieś odbicie na zachód, ale i tak wyszliśmy na asfalt hektar od mety. Zniesmaczeni – jako jedni z ostatnich (zdaje się, że tylko tradycyjnie Przemek chodził non-stop) dotarliśmy do mety. Dobrze, że autorzy poszli spać, bo byłoby bicie.  Jeden, dwa punkty nie do znalezienia – OK. Także gdy trzy razy dopasowujesz ten sam wycinek. Ale ta nadnarwiańska bitwa….. na pewno nie na etap nocny. Przeszliśmy ponad 17 km na 2 etapach bez jakiś rewelacyjnych efektów – to mówi samo za siebie.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz