piątek, 26 lipca 2019

Przerwany etap trzeci...

Trzeci etap odbywał się już w innej lokalizacji - mieliśmy biegać w Dolinie Kobylańskiej.  Tym razem organizatorzy rozstawili nas koncertowo: ja dostałam 52 minutę startową, a Tomek 173. Zabraliśmy więc ze sobą namiot plażowy, dwa krzesełka, napoje i wyżerkę, bo wyglądało, że na zawodach spędzimy cały dzień. Tym razem dojścia na start prawie nie było, bo co to jest marne 200 metrów.

 Do startu gotowi...

Pierwszy punkt nie był trudny - wystarczyło liczyć skałki, a właściwą zajść od dobrej strony.  Udało się trafić bez problemu, ale jak zobaczyłam dwójkę, to mina mi trochę zrzedła. Daleko i za konkretnym jarem. Nawigacyjnie spoko, ale dojść tam.... Miałam dylemat - iść górą i potem złazić do jaru i wyłazić z drugiej strony, czy od razu zejść, obejść jar i dopiero drapać się na skałki. Najgorsze w tym wszystkim było schodzenie i wchodzenie. Zbocza były bardzo strome, spod nóg usypywały się drobne kamyki i co chwilę zjeżdżało się po parę metrów w dół, większe kamienie spadały na tych idących niżej i strach było w ogóle się ruszać. Pod górę też nie było łatwiej - praktycznie wszyscy wspinali się na czworaka, łapiąc się czego popadnie, najczęściej niczego, bo roślinności nie było nachalnie dużo.
Do trzeciego PK znowu przez jar. Dobrze, że szukać jakoś specjalnie nie trzeba było (wystarczyło iść do ostatniej skały), bo cała moja uwaga skoncentrowana była na utrzymaniu pionu i utrzymaniu się na zboczu.  Jak łatwo się domyślić - tempo przemieszczania się było dość nikłe.
Od trójki wracaliśmy z powrotem w kierunku jedynki, bo jedynka była jednocześnie szóstką.  Znowu trzeba było pokonać te same jary, tyle, że w innych miejscach - ot, takie urozmaicenie. Piątka była fajna, bo w takiej niby jaskini (raczej dziurze pod kamieniem), ale podobało mi się.
Łażąc gdzieś w okolicach piątki usłyszałam wycie karetki.
- Pewnie znowu ktoś się połamał - pomyślałam, bo już od pierwszego dnia mieliśmy delikwenta w gipsie. Nawet nie wiem czy tę nogę skręcił, czy złamał, ale twardy zawodnik - codziennie był w bazie zawodów (bo na trasie to już nie).
Siódemka i ósemka położone były między blokami skalnymi - to jest zawsze bardzo malownicze, ale niestety wiąże się ze wspinaczką. Trzymałam się więc pazurami i zębami wszystkiego co możliwe i niemożliwe, ale zaliczyłam oba punkty. Od ósemki to już był właściwie tylko powrót i tak się zapędziłam, że poleciałam hen za dziewiątkę i musiałam wracać.
Spodziewałam się, że na mecie będzie czekał Tomek żeby uwiecznić mój finisz, a tam nic. Samotnie dobiegłam do mety, a kiedy doszłam do namiotu, ten dopiero ubierał buty. Za wcześnie wróciłam:-( Taki fajny finisz mi się zmarnował.

 Relaks po etapie.

Wypiłam piwo, odpoczęłam i zaczęłam kombinować co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Do startu Tomka jeszcze była niecała godzina, no a potem trasa, więc czasu do zagospodarowania miałam mnóstwo. Planowałam sobie rano kupić jakąś gazetę czy krzyżówki, ale oczywiście zapomniałam. Mój dylemat rozwiązał się w najgorszy z możliwych sposobów. Kilkanaście minut po dotarciu na metę organizatorzy przez głośniki oznajmili, że w lesie zdarzył się wypadek i zawody zostają przerwane. Jest tylko jeden rodzaj wypadku, po którym przerywa się zawody i chyba nikomu nie trzeba było mówić co się stało.
- Kto? Jak? - zaczęły padać gorączkowe pytania, a ci, którzy mieli bliskie osoby jeszcze na trasie, nerwowo wpatrywali się w linię mety. Po długich minutach dowiedzieliśmy się, że w wyniku wypadku zmarł zawodnik z kategorii M-70 pochodzący z Warszawy. Skończyła się beztroska zabawa, wszyscy zaczęli pakować swoje rzeczy i po chwili baza zaczęła pustoszeć.
Organizatorzy oznajmili też, że zaplanowane na popołudnie bieganie w budynkach AGH odbędzie się, ale wiadomo było, że już bez tej radosnej atmosfery. Czar zawodów prysł:-(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz