środa, 24 lipca 2019

Wawel Cup - Model Event 1

W niedzielę wróciliśmy z Grilloków, a już w poniedziałek rano ruszaliśmy do Krakowa na Wawel Cup. Żeby nie marnować czasu, od razu po przyjeździe ruszyliśmy na trening, czyli Model Event, jak to ładnie nazwali organizatorzy. Biegać mieliśmy w Lesie Wolskim, niedaleko ZOO. Jak przystało na nieogarniętych orientantów, zgubiliśmy się już na dojściu na start. Ja co prawda sugerowałam skręt we właściwą ścieżkę, ale Tomek aż takiego zaufania do mnie to nie ma, żeby iść tam gdzie ja proponuję:-)
Wydawało nam się, że byliśmy zapisani na trasę długą, ale dostaliśmy mapy "medium" - 3 km. Jak dla mnie na początek wystarczająco. Umówiliśmy się z Tomkiem, że pierwszy trening lecimy razem, ale organizatorzy puszczali co dwie minuty. Ruszyłam pierwsza, ale nie spieszyłam się, bo na początku trzeba być czujnym, a nie szybkim:-) Poza tym liczyłam, że Tomek mnie dogoni. Nie miał szans, ale może dlatego, że ja poleciałam świętym Azymutem, a on wygodnie ścieżką i rozminęliśmy się po drodze. Gdzieś tam mi mignęły jego plecy w okolicach punktu i tyle ze wspólnego biegania.
Spotkaliśmy się przy punkcie trzecim, który Tomek przeleciał, a ja ze swoim azymutem wyszłam na niego bezbłędnie. Na punkt, nie na Tomka. Taka ucieszona, że szybciej i dokładniej trafiłam, dalej azymutem ruszyłam na czwórkę.
"Latał sobie z radarem pewien gacek młody
i po drodze omijał przeróżne przeszkody,
lecz właśnie gdy się cieszył, że je tak omija,
wpadłszy na jedną z przeszkód rozbił sobie ryja."
No, to ja rozbiłam sobie ryja na PK 4. Oczywiście nie dosłownie, tylko w przenośni. Na azymucie wyrosły mi gęste, nie do przebycia, krzaczory i musiałam je jakoś ominąć. Potem były kolejne chaszcze i kolejne i kolejne i w efekcie zniosło mnie sama nie wiem gdzie. Biegałam bez ładu i składu po zboczu szukając już jakiegokolwiek lampionu, żeby się w ogóle upewnić czy jeszcze jestem na terenie zawodów i... nic nie znalazłam. Zeszłam do drogi z bólem wytracając wysokość. Pobiegłam drogą trochę w jedną stronę, trochę w drugą, potem w trzecią i czwartą, znalazłam jakiś mostek i usiłowałam go odnaleźć na mapie. Wydawało mi się, że znalazłam, ale tylko wydawało. W tym amoku biegania po drodze, w ogóle nie zwróciłam uwagi  na ogrodzenie i zabudowania i dopiero po kilkunastu minutach oświeciło mnie, że to przecież wspaniała wskazówka do umiejscowienia się. Faktycznie, po spojrzeniu w mapę wiedziałam gdzie jestem i już bez problemu znalazłam PK 4. Cała ta operacja zajęła mi dokładnie 32 minuty. A ile zeżarła energii i sił, to wolę nawet nie mówić.
Na piątkę poszłam (bo już nie miałam sił na bieganie) ścieżkami i z trafieniem nie było problemu. Do szóstki dalej ścieżkami, ale na miejscu stanęłam skonsternowana - na mapie miałam zaznaczone jakieś mocne pofałdowania terenu, a przed oczami normalny, regularny jar. Chwilę pokręciłam się po okolicy i w końcu postanowiłam namierzyć się z rogu pobliskiego ogrodzenia. Znowu prowadziło mnie do jaru. Faktycznie, lampion wisiał prawie na dnie wąwozu, który na mapie narysowany był w przenajgłupszy sposób. Operacja: "jar" zeżarła mi 12 minut.
Dalej nawigacyjnie poszło już bez problemu, ale ze względu na trudny teren (łącznie z obejściem jednego jaru) zajęło mi to strasznie dużo czasu.
Podsumowując - pierwszy trening nie był zbyt dobrym prognostykiem przed zawodami, aczkolwiek dumna byłam z siebie, że nie zrezygnowałam z walki już przy czwórce. Trasa trzykilometrowa zajęła mi - uwaga! - 97 minut! Kto da więcej? :-)
Po treningu (poprzedzonym podróżą) wcale nie zamierzaliśmy odpoczywać, bo przecież każda chwila jest cenna. Od razu po doprowadzeniu się do ładu pojechaliśmy na Wawel zaliczyć trasę TRInO. Na szczęście trasa była dość krótka, więc jeszcze daliśmy radę. I dopiero po zwiedzaniu udaliśmy się na zasłużony wypoczynek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz